Niesamowita gora na tle samotnego modrzewia

Sajany Wschodnie


Dla dociekliwych - odrobina wiedzy encyklopedycznej o samych Sajanach.

No tosmy przyjechali do Irkucka. Wydal sie nam wtedy brudnym, paskudnym i ponurym miastem. Tylko jedna mysl w glowie - uciekac stad.Ale z tym uciekaniem to troche gorsza sprawa. Mielismy w gory pojechac "autobusem". Cudzyslow zupelnie na miejscu, bowiem to byl radziecki, by nie powiedziec azjatycki autobus, czyli trzyosiowa, wojskowa polciezarowka ze stanowczo zbyt malymi okienkami. (JPEG 23KB). Co to byla za jazda - ponad 500 kilometrow glownie lesnymi i gorskimi, slabo utwardzonymi drogami. Juz chyba nigdy w zyciu nikt mnie tak nie wytrzesie. Ale - Czlowiek nie swinia, wszystko wytrzyma - jak pewnego razu zauwazyl pewien uczony rolnik. Daleko wygodniej i ciekawiej byloby leciec helikopterem, ale niestety nasz budzet na to nie pozwalal.

Po drodze podwozimy grupke radzieckich (pardon - rosyjskich) turystow, ktorzy wybierali sie na splyw po gorskich rzekach. Zepsul sie im samochod, gruzawik, czyli mowiac konkretniej wywrotka z naczepa. To bylo zupelnie jak w tej bajeczce o kozie - do naszego wehikulu zmiescilo sie jeszcze kilka (z dziesiec) osob z wiekszymi od nich pakami. Pierwszy nocleg urozmaicila nam poranna wizyta "przedstawicieli miejscowych wladz", czyli buriackiego naczalstwa, ktore z lekka wstawione wrzeszczalo na nas, formulujac grozby dziwnej tresci. Ze niby trawa pognieciona i w ogole, co my tu robimy. Ale nic to - jakos zesmy ich udobruchali.

Jedna z wielu rzek mijanych po drodze To moze zupelnie banalne stwierdzenie, ale im dalej bylismy od cywilizacji, tym robilo sie piekniej. Fantastycznie, jak we snie. Gory male, gory duze, niezliczone rzeki i strumienie. Nasz pojazd radzil sobie ze wszystkim, pokonujac nawet metrowej glebokosci nurty.
Wielka rzeka (Oka, ale nie ta), wzburzona po niedawnych opadach deszczow wstrzymala nasze posuwanie sie naprzod. Okolica zupelnie jak z bajki dla grzecznych dzieci. Pogorki porosniete rozswietlonym lasem, male zalotne brzozki, trawa przesycona swoim kolorem i powietrze jak rzeska woda mineralna. Czekajac na spadek poziomu wody zrobilismy sobie mala przerwe - zreszta gdzie tu sie spieszyc...

Nastepnego dnia z wielka energia rzucilismy sie do pracy. Problem lezal w tym, ze normalnie przeprawic moza bylo sie promem, ale wowczas rzeka podniosla sie niebezpiecznie wysoko. Niesposob bylo normalnie wjechac na prom samochodem. Rzeka miala tak na oko z 50 metrow szerokosci, z pradem tak szybkim, ze nasz Dunajec wydaje sie zupelnie leniwa rzeczka. Musielismy w jakis sposob wpakowac samochod na prom i zaryzykowac jego przerzucenie na druga strone. Sama przeprawe obslugiwal stary Buriat (tamtejszy tubylec). Mimowolnie stal sie dla nas pierwszych obiektem godnym przeprowadzenia 'entograficznych obserwacji', tyczacych mieszkancow Azji Srodkowej. Swoja postawa bez watpienia przypominali oni amerykanskich Indian z epopei Maya - przede wszystkim duma i wyniosla obojetnosc wobec 'bladych twarzy'. Niemniej jednak po kilku godzinach naszej malo skutecznej 'walki z zywiolem', widac mu zaimponowalismy nasza determinacja, bo wlaczyl sie do akcji i wowczas poszlo juz jak z platka. Bylismy na drugim brzegu. Buriaci to zreszta dosc ciekawy narod, wszelkie dalsze z nimi kontakty byly jak najbardziej pozytywne. Ich sympatia do nas wyraznie wzrastala, gdy dowiadywali sie, iz nie jestesmy Rosjanami.
Dnia juz niewiele zostalo, a przed nami pozostal najtrudniejszy odcinek drogi. Kawalek dalej za rzeka wjechalismy na pole szarotek, ktore absurdalnie wielkie, siegalo az po horyzont. W zupelnej malignie jechalismy, jak nam sie wtedy wydawalo bez konca, do trzeciej nad ranem, az do skutku.


Nasza chata w Chajta Gol

Wreszcie u celu. Rozgoscilismy sie (slowo jak najbardziej na miejscu, bowiem zamieszkalismy w buriackiej chacie opuszczonej na czas lata, z drewnianych bali, z zelazna koza w srodku na dodatek). Warunki co najmniej jak w domu wczasowym. Wokol gory, morze gor, a my na dnie doliny, gdzie zielono i swobodnie. Wspaniale modrzewiowe lasy, pachnace zywica i mchami. Wlasnie tych mieciutkich mchow na ziemi pelno, tworza miekka kolderke, na ktorej polozyc sie mozna. (JPEG 82KB)

Mozna by pomyslec, ze jest sie w raju. Delikatny i przejrzysty las faluje wokol swa modra zielenia. Powietrze pachnie prawdziwa dzikoscia tego, co czlowieka otacza. I jakos tak bardzo przyjaznie. Nic czlowieka nie kluje ani nie gryzie. Komarow wlasciwie w ogole nie ma, a przynajmniej daleko ich mniej niz na Mazurach. Mozna by pomyslec, ze to Eden, gdyby spotykane co i rusz rozszczepione pnie uschnietych modrzewi nie przypominaly o straszliwej, trudnej do wyobrazenia zimie, z kilkumetrowymi opadami sniegu i kilkudziesiecioma stopniami mrozu.

lustrzana powierzchnia malego jeziorkaNo - ale my bylismy w lecie. Slonko, pare chmurek na niebieskim niebie i dwadziescia stopni w cieniu. Nic tylko na wycieczke ruszac. Pare metrow do lasu i sa jagody, grzyby, wszystko co chcesz. "Bogata ta nasza Syberia" - jak zauwazyla nasza ukrainska przewodniczka. O zaiste. Nawet dzisiaj, kiedy zamkne oczy, to widze wszystko. Eh - lza sie w oku kreci...

Tam wyczuwalo sie cos innego, niezwyklego, zgola niematerialnego, ot tak wokol, w powietrzu. Nie sposob ubrac tego w slowa, wyrazic mysla czy porownaniem. Zeby zrozumiec, trzeba tam chocby przez chwile byc.

Kilkadziesiat metrow od naszej chaty - gwozdz programu, czyli gorace zrodla (istoczniki). I to jakie luksusy - male drewniane chatki, a w nich kamienne wanny, zatykane drewnianym korkiem. Takich kapieli to ja nigdy jeszcze nie zaznalem, ani przedtem, ani potem. Odlot. To niezwykle miejsce nazywalo sie Chajta Gol.


Dolina wulkanow

W gore powyzej Chajta-GolTak oto zaczelismy nasza pierwsza parodniowa wycieczke. Naszym celem byly wygasle ladny kawalek czasu temu wulkany, otoczone ogromnym polem zastyglej lawy, ktora pokryla wielka doline gorska rowna plaszczyzna. Z bliska to ona wcale nie byla jednak taka rowna. Zastygla lawa to niesamowicie ostre poszarpane skaly, ktore z latwoscia potrafia przeciac grube skorzane buty.

Gory porosniety zielonkawymi
 porostami, 
a pod nimi na lace tabum poldzikich koniMusielismy najpierw wyjsc ponad granice lasu, przejsc przez przelecz i zejsc w nowa doline. (JPEG 43KB) Droga zajmujaca, najpierw ostre podejscie, potem przelec, a za nia jezioro(JPEG 89 KB). Pewna przykrosc sprawiaja trudne do dojrzenia bagienka, w ktorych sie dziwnie mocno grzeznie. Lagodne zejscie w dol i zejscie w sama doline wulkanow.

Niedaleko stozka jednego z nich rozbilismy oboz. Deczko nas stropily calkiem swieze slady niedzwiedzia (niedzwiedzi?). Wybralismy zatem wariant obronny, tzn. namioty blisko siebie i ognisko przez cala noc. Misie okazaly sie jednak niezainteresowania turystycznym jadlem.

Rankiem wybralismy sie, by zajrzec w paszcze wulkanow. W sumie to male takie jakies i niestety zupelnie calkiem wygasle. Wewnatrz jednego z nich mini jeziorko, a w nim mikro wysepka z kamieni, wsrod ktorych ukryty byl szklany sloik. A w nim list od tych, co dotarli tu juz przed nami (moze troche przesadzam z ta pierwotnoscia okolicy?). Wzorem himalaistow wyjelismy ich kartke i wlozylismy swoja.

Mokradla na polach lawyEmocje sama w sobie stanowila wedrowka po polu lawy. Krajobraz, jak to sie ladnie mowi, 'ksiezycowy'. Sucha lawe w srodku drozy woda, czasem tworzac rozlewiska, wokol ktorych rosna lany zlotego korzenia. To niepozorna roslinka, ktorej wlasciwosci ponoc zblizone sa swym dzialaniem do zen-szenia. (JPEG 32 KB).

Wieczorkiem jakos mnie tak cos naszlo, by zadbac o higiene, udalem sie wiec w samotnosci na bok, w okolice malego jeziorka, w ktorym zamierzalem dokonac ablucji. Jak sie okazalo, nie bylem tam sam, bowiem spotkalem niejakiego jaka. To takie wlochate, diablo zlosliwe, na poly zdziczale bydle, wielkosci poltorej konia i takiejz masie. Buriaci hoduja je jako tamtejsze krowy, ale zwierzatko, ktore spotkalem, bylo niezbyt ucywilizowane. Ledwom je zobaczyl, to ruszylo na mnie z kopyta pochylajac leb jak byk na korridzie. No - nie pisze ze lecialy z spod kopyt iskry, ale jego impet byl zatrwazajacy. Caly problem polegal na tym, ze moje polozenie bylo oglednie mowiac dosc trudne. Stalem bowiem w sandalkach, z recznikiem w reku, na wybrzuszonej lawie. W przeciwienstwie do mojego nazbyt towarzyskiego mieszkanca gor, bieganie po kruchych kamieniach nie bylo moim zywiolem. Co bylo dalej, to juz nie opowiem. Historia jest prawdziwa, ale sam przyznaje, na tyle malo wiarygodna, ze raczej mam nikle szanse, by mi ktos zechcial w nia uwierzyc.
Aniol Stroz widac czuwal, bo wyszedlem z tego wlasciwie calo, a tak konkretnie to nie zuzylem calosci posiadanego przez nas zapasu srodkow opatrunkowych. Ale nic to - musze powiedziec, ze mi sie pozniej nawet lepiej po gorach chodzilo ;-).

Wracalismy inna droga przez szczyt 2200, wedrujac po ogromnym goloborzu. Niby niewiele, ale w tamtych okolicach, to bylo juz bliskie granicy wiecznego sniegu. Jesli ktos ma ochote, to moze mnie na tej gorce zobaczyc (JPEG 58 KB). Poczucie niezwykloscie tego miejsca wzmacniala bez watpienia swiadomosc, ze wokol nie ma zadnej wsi ani miasteczka, ani pradu, ani nic, jesli dzikich zwierzatek nie liczyc. I to w promieniu ladnych kilkudziesieciu kilometrow.

Wysoko w gorachWarto zauwazyc, ze wszedzie w Sajanach roslinnosc konczyla sie dosc szybko. Powyzej granicy lasu, krolowala roznokolorowa trawa i zarosla paskudnej brzozki karlowatej, ktora stanowila zapore nie do pokonania. Jeszcze wyzej rosly jedynie barwne porosty i pojawialy sie platy sniegu, ktory zazwyczaj mialy male szanse ku temu, by udalo sie mu kiedykolwiek stopniec. Dopiero w samych najwyzszych partiach widoczne byly lodowce.


Wejrzenie na szyt najwyzszy

W drodze na haliPo powrocie z wulkanow i krotkim odpoczynku w Chajta Gol, ktory polegal w zasadniczej mierze na dokladnym wymoczeniu sie w istocznikach, wyruszylismy na druga wycieczke, tym razem w przeciwna strone - na poludnie. Na poczatku musielismy przekroczyc kilka rzeczek (malych, ale dziarskich), zreszta nie bez przygod, a konkretnie malo oczekiwanych kapieli co poniektorych. Potem wedrowalismy, wlasciwie na przelaj, dolina porosnieta rzadkim lasem i caly czas rozswietlona sloncem. Wokol caly czas bardzo strome sciany dwoch rownoleglych lancuchow gorskich. Na noc zostalismy na sporej polanie, w ramach atrakcji raczac sie kulinarnymi specjalami (a konkretnie spaghetii). Odwiedzil nas Buriat, niewinnie sie pytajac czy przypadkiem nie widzielismy takiego jednego niedzwiedzia, bo on go wlasnie tropi... Przybywali do nas zreszta juz pare razy wczesniej, zawsze pod postacia jezdzcow z karabinami na plecach. Pewnie tak samo wygladali ze 100 lat temu. Zainteresowanych militariami z pewnoscia zainteresuje obserwacja, ze raczej nie znali pojecia srutu.

Nastepnego dnia wyszlismy juz na luzaka, pragnac wyjsc tak daleko, by w calej okazalosci zobaczyc najwyzsza gore w tej okolicy. Po krotkiej drodze dolina sie wreszcie skonczyla. Zaczelismy wchodzic ostro pod gore, a niewyrazna sciezka wskazywala nam droge. Wyzej widac bylo wielkie nawisy sniezne. Rozgladalismy sie na wszystkie mozliwe strony. Na poludnie juz niedaleko znajdowala sie Mongolia i jezioro z wyspa nazwana przez nas 'zolwikiem'. (JPEG 57 KB). Na samej gorze deczko zimno, pogoda zaczela sie cos niewyrazna robic. Na zachod za gleboka dolina, widnial potezny lancuch gorski. Szczyty osniezone, uwage zwracaly wyraznie zarysowane lodowce. (JPEG 77 KB). Jednak nasze ambicje nie siegaly wyzej granicy wiecznego sniegu, tudziez brakowalo nam potrzebnego do powazniejszej eskapady wyposazenia (no a przede wszystkim czasu, jesli juz musze sie usprawiedliwiac). Zaczelismy powoli wracac. Troche czasu zajely nam zniwa Wietoczki Fiedosejewa, czyli magicznego ziela, ktore rosnie wlasnie w gorach Azji Srodkowej i wsypane w minimalnej nawet ilosci paru listkow, do najpodlejszej nawet herbaty, potrafi przemienic ja w aromatyczny i pyszny napoj.

Po powrocie nastepnego dnia chcac, nie chcac (raczej to drugie), wpakowalismy sie z powrotem do naszego wehikulu i ruszylism z powrotem. Tym razem jechalismy takze w nocy i droge urozmaicaly nam rozne nieoczekiwane atrakcje, takie jak na przyklad milicyjne patrole, domagajace sie jakowys tajemniczych zezwolen lub barykady ze spychaczy na szosie. Jak to w (w)esternach bywa, zalatwialo sie takie sprawy na ogol poprzez 'wypalenie fajki pokoju'. No a scislej rzecz biorac, to wypicie. Rzecz jasna turisty stawiaja.

Po nieprzerwanej, prawie 20 godzinnej jezdzie dojechalismy na sam wschod slonca nad Bajkal.


Z powrotem Do poczatku wyprawy