______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________
 
    Piatek, 17.09.1993        ISSN 1067-4020             nr 86
_______________________________________________________________________
 
W numerze:

    Andrzej Marecki - Katolicki glos w naszych domach (cz. I)
   Michal Zielinski - 100 milionow, 300 milionow...
    Marek Ostrowski - Wyjac serce
       Jola Stouten - Ameryka w europejskich oczach (dokonczenie)
      Wieslaw Sonik - Chichot z Paryza

_______________________________________________________________________

[Od red. Tak sie sklada, ze akurat dzisiaj ma sie odbyc przewiezienie
szczatkow gen. Sikorskiego z Anglii do Polski. Czy jest to ostatni
akord kampanii przedwyborczej - zastanawia sie publicysta "Polityki"
w artykule "Wyjac serce". Motywy wyborcze przeniknely zreszta do
wszystkich (z wyjatkiem dokonczenia wrazen Joli Stouten z USA)
tekstow zamieszczonych w dzisiejszym numerze, rowniez do artykulu
Andrzeja Mareckiego poswieconego przynajmniej formalnie innym
sprawom. Zapewne nie przypadkiem. J.K-ek]

_______________________________________________________________________


Andrzej Marecki 


                    KATOLICKI GLOS W NASZYCH DOMACH - cz. I
                    ===============================


(Pierwotna wersja ukazala sie 17.06.1993 na liscie dyskusyjnej
religia@uci.agh.edu.pl)


Wolnosc slowa, ktora zapanowala w Polsce po 1989 roku, dobitnie
manifestuje sie na falach eteru. Pomimo braku - do niedawna -
odpowiednich uregulowan prawnych, dzialalnosc rozpoczely dziesiatki
nowych stacji radiowych. Znakomita wiekszosc z nich to male stacje
lokalne o zdecydowanie komercyjnym charakterze i - z reguly - co
najmniej dobrym, profesjonalnym warsztacie.

Niektorzy z `piratow', bo tak hurtowo okresla sie nowe stacje,
rozwineli dzialalnosc ponadlokalna. Na uwage zasluguje np. sukces
dzialajacego w Krakowie radia RMF-FM, ktore nadaje swoj program przez
satelite ASTRA na jednym z podkanalow radiowych transpondera uzywanego
przez MTV-Europe. Warto takze wspomniec o wspolpracy warszawskiego
radia "Zet" z polskojezyczna stacja w Wilnie.

Wsrod nowo powstalych radiostacji wiele deklaruje sie jako katolickie,
lub przynajmniej korzysta z uprzywilejowanego statusu prawnego stacji
katolickich. Jedna z nich jest Radio Maryja w Toruniu. Po raz pierwszy
RM wyemitowalo audycje probne jesienia 1991 roku, a oficjalna
inauguracja miala miejsce 8 grudnia 1991. Tworca i animatorem stacji
jest ks. Tadeusz Rydzyk (redemptorysta). Wzorowal sie on na wloskim
Radiu Maria, bedacym siecia malych nadajnikow rozrzuconych po calych
Wloszech. Nb. pierwsze nadajniki RM (w Toruniu i Bydgoszczy) zostaly
przekazane wlasnie z Italii.

Po wydzierzawieniu lacza satelitarnego RM szybko przeksztalcilo sie w
siec ogolnopolska i dzis jest druga - po panstwowym Polskim Radiu -
siecia radiowa w Polsce. Cale przedsiewziecie jest wiec zakrojone na
zawrotna skale. Nikt bowiem do tej pory nie pokusil sie o pokrycie
Polski niepanstwowa siecia ponad 30 przekaznikow i to w ciagu paru
miesiecy. Dzieki nim program RM dociera potencjalnie do milionow
sluchaczy. (Dlatego `potencjalnie', ze wiekszosc tych przekaznikow
pracuje w tzw. gornym pasmie UKF tj. na czestotliwosciach powyzej 88
MHz, czyli standardowych dla wiekszosci swiata. Tymczasem w Polsce na
ogol uzywa sie jeszcze pasma `socjalistycznego': 66-73 MHz, ale zmiana
tego stanu jest tylko kwestia czasu.)

Krotko mowiac, RM jest(?)/bedzie(?)/mogloby byc(?) srodkiem
autentycznie *masowego* przekazu. Mamy tu do czynienia z nowym,
nieblahym zjawiskiem religijno-spolecznym w naszym kraju, ktoremu
krajowa prasa dotad nie poswiecila - jak sadze - dostatecznej uwagi.
Sprobuje zatem opowiedziec, jak ja odbieram ten `katolicki glos w moim
domu'. (Oficjalne zawolanie RM brzmi: `Radio Maryja - katolicki glos w
naszych domach'.) Najpierw wypunktuje kilka uwag, ktore - smiem
twierdzic - sformulowac moze kazdy, kto poslucha RM chocby przez
tydzien. Potem postaram sie uogolnic swoje spostrzezenia, by wreszcie w
nastepnym odcinku zarysowac wlasna wizje katolickiego (czy, ogolnie,
chrzescijanskiego) radia.

Otoz przygodny sluchacz RM snadnie zauwazy, ze:

1. Jest ono potwornie przegadane. Jest to cos a la Wolna Europa w stanie
   wojennym, tyle, ze w sosie religijnym. Muzyka pelni role kompletnej
   zapchajdziury: jest nieszanowana, cieta jak popadnie. Zachwiane sa
   wszelkie proporcje pomiedzy slowem, a muzyka. Zlota regula: 60%
   muzyki, 40% slowa jest zupelnie obca realizatorom programu RM.
   (Dla porzadku podaje zrodlo tej reguly: Maciej J. Kwiatkowski,
   "Kulisy Radia".)

2. Wiekszosc programow RM bazuje na telefonach od sluchaczy. Jest to
   dobre, ale tylko do pewnych granic. Nie kazda rozmowa nadaje sie do
   puszczenia w eter. Autentyzm tej formy radiowej w przypadku RM
   przechodzi w koszmarny banal i nude. Trzeba pamietac, ze - niestety
   - wiekszosc ludzi (chyba na calym swiecie) *nie ma* nic ciekawego do
   powiedzenia, za to miewa przemozna chec zablysniecia na falach
   eteru. W wydaniu RM bywa to szczegolnie zalosne. Ujme to jeszcze
   dosadniej: RM jest trybuna starych dewotek i... dzieci. (Slowo
   `dewocja' - nie boje sie go - jeszcze padnie dalej.)

3. RM jest smiertelnie powazne. Jest niestrawne w swej pryncypialnosci
   i dydaktyzmie. Jest po prostu nieznosne jak stara gderajaca ciotka.
   Jest to program pasujacy do `kolchoznikow' (to takie glosniki
   radiowezlowe - podaje definicje na wszelki wypadek aby uniknac
   nieporozumien) w zakonie kontemplacyjnym o twardej regule (gdyby w
   takich zakonach kolchozniki po celach zainstalowane byly), a nie dla
   przecietnego zjadacza chleba i grzesznika.

4. RM jest dla `samych swoich', przekonuje przekonanych, nawraca
   nawroconych. Watpiacy niech nie nastrajaja radia na czestotliwosc RM
   - zwatpia jeszcze bardziej.

5. RM jest w zalozeniu `ponad sprawami tego swiata'. Nie ma w nim
   wiadomosci w potocznym rozumieniu. Uwazam to za blad! Ludzie na ogol
   wlaczaja radio dla relaksu, albo aby `zagluszyc cisze' muzyka (ale
   ta, jak wspomnialem, w RM jest dawkowana skapo i byle jak) i/lub by
   sie czegos dowiedziec z pospolitej plotkarskiej ciekawosci.  Do tego
   czynia to najczesciej przy okazji robienia czegos innego.
   Tymczasem, aby sluchac RM, trzeba odlozyc sprawy `tego swiata' na
   bok i naboznie sie skupic. Kto ma na to czas? Owszem, ludzie chorzy,
   przykuci do lozka. Ale uczyc sie do egzaminu (jesli ktos lubi to
   robic przy wlaczonym radiu), sprzatac na biurku, pichcic zupy na
   jutrzejszy obiad, czy prowadzic samochodu przy RM po prostu sie nie
   da.

6. No i na koniec sprawa, ktora zrazila mnie do RM najbardziej. Otoz
   mimo solennych zapewnien skladanych przez ks. Rydzyka u poczatkow
   istnienia w Toruniu RM (jesien 1991), ze bedzie to radio
   apolityczne, zdarzaja sie czasem programy polityczne w stylu `show'.
   Przez milosierdzie wymienie tu tylko najslynniejszy: parogodzinny
   blok z prof. Maciejem Giertychem (Stronnictwo Narodowe), w ktorym
   wskazano po nazwisku na masonow i Zydow (zydow?), ktorzy `dzis
   rzadza Polska'. Ponadto RM `pelna para' wlacza sie w obecna kampanie
   wyborcza, sprowadzajac do mikrofonu politykow ZChN czy KdR
   (ugrupowanie Jana Olszewskiego) i dajac im sie wypowiedziec bez
   zadnych limitow czasowych. Przyklad? Prosze bardzo, moge podac
   calkiem cieply: 12 wrzesnia br. w wieczornym bloku "Rozmowy
   niedokonczone" produkowal sie wiceminister spraw wewnetrznych w
   rzadzie Olszewskiego i detalicznie przedstawil swoja wykladnie
   wydarzen z nocy 4/5 czerwca 1992 (tzw. `noc teczek'). Nie obylo sie
   bez nazwisk. Teza glowna: 100% obecnego establishmentu w Polsce to
   agentura. Wniosek praktyczny na dzien wyborow (19 wrzesnia): jesli
   nie jestes za Targowica-bis, glosuj na...
   
7. Drazniace i swiadczace o wyborze opcji politycznych byly i sa
   przeglady `prasy katolickiej'. Na pewne tytuly w RM istnieja iscie
   cenzorskie zapisy. Np. "Tygodnik Powszechny" nie jest wedlug
   decydentow i redaktorow z RM pismem katolickim, mimo iz ma asystenta
   koscielnego.

Uogolniajac powyzsze powiedzialbym tak:

RM reprezentuje formacje duchowa, ktora okreslilbym jako
`niepokalanowska'. Na rynku prasowym dobrym analogiem RM jest bowiem
wlasnie "Rycerz Niepokalanej". Sluchacz RM ma sie przede wszystkim
modlic i rozwazac swiete tajemnice przez caly Bozy dzien. Nie musi byc
za bardzo wyksztalcony. Nie musi - a wrecz nie powinien - miec
wybrednych gustow i potrzeb muzycznych. Oazowe piosenki przy gitarze w
amatorskim wykonaniu, chorki klerykow itp. plus - owszem, piekne, ale
pilowane do znudzenia i przerywane gdzie popadnie - kawalki na fletni
pana w wykonaniu bodajze Georghe Zamfira powinny mu wystarczyc w
zupelnosci. Powinien natomiast miec w pogardzie zgielk tego swiata, a
do wszelkiej masci `wrogow Kosciola' powinien podchodzic spiety i z
poczuciem wyzszosci.

RM reprezentuje to, co w polskim katolicyzmie drazni mnie najbardziej:
ubostwo mysli i przerost taniej emocji. RM jest robione przez ludzi co
najmniej ocierajacych sie o dewocje i jest - niestety - idealnie
adresowane do dewotow. RM wpisuje sie w stereotyp Kosciola jako
oblezonej twierdzy. Mobilizuje i przestrzega, `tumani i przestrasza'.
Nie smieszy jednak ani troche.

RM idealnie `podklada sie' antyklerykalom wszelakich odmian. Jest
kopalnia przykladow na ciasnote i nietolerancje. Ale to nie wszystko.
Jesli komus potrzebne sa dowody na to, ze w dzisiejszej dobie w
Kosciele Katolickim w Polsce gore bierze opcja okreslana hurtem jako
ZChN-owska, to z RM mozna je czerpac garsciami. (W moim odczuciu RM
stoi na prawo od ZChN.) Zwlaszcza obecna, stricte polityczna,
dzialalnosc RM w przededniu kampanii wyborczej do parlamentu potwierdza
w calej rozciaglosci fakt, ze Kosciol w Polsce, wbrew oficjalnym
enuncjacjom Episkopatu, bez ogrodek identyfikuje sie z wybranymi
partiami politycznymi. Co innego bowiem, gdy proboszcz w Psiej Wolce
Wyznej wywiesi na drzwiach kosciola instrukcje jak glosowac, a co
innego, gdy darmowa propaganda wyborcza jest emitowana na caly kraj
przez (prawie) ogolnopolskie radio, ktorego dyrektorem jest ksiadz.

I wreszcie: RM mimo dwuletniego stazu jest wciaz drazniaco amatorskie.
Ludzie, ktorzy je pichca, po prostu nie zdaja sobie sprawy, jak
*trudna* sztuka jest robienie dobrego radia. Tworczosc radiowa jest
przeciez dziedzina sztuki (co najmniej uzytkowej, jak estetyczny mebel
czy karoseria samochodu, a niekiedy sztuki przez wielkie S). Tymczasem
w przypadku RM typowe recepty na program sa takie: albo podlaczamy
mikrofony w kosciele i RM staje sie przedluzeniem koscielnej instalacji
glosnikowej, albo modlimy sie wprost do mikrofonu w studiu albo
wlaczamy telefony i niech gadaja sluchacze. Tymczasem setki (jesli juz
nawet nie wiecej) plyt CD z piekna muzyka spia sobie spokojnie w
pudeleczkach na regale obok konsolety. (Bylem w studiu RM i widzialem.)
Tak na marginesie: najpiekniejszy okres dzialalnosci RM to pazdziernik
1991 - czas probnych emisji. Wtedy puszczano po prostu te plyty caly
dzien i bylo pieknie. Ale minelo. Pozostala tylko pamiec o tym, ze w
plytotece RM kryja sie skarby.

Tu jednak - gwoli rzetelnosci - musze wspomniec o wzmiankowanym na
wstepie `statutowym' - ze sie tak wyraze - zalozeniu RM: jest ono
wzorowane na wloskim Radio Maria, ktore ponoc ma taki wlasnie
charakter. Ha! I tu rodzi sie problem: wychodzi na to, ze moja krytyka
programu RM trafiam jak kula w plot, zupelnie jakbym krytykowal
czasopismo dla pan, ze nie podaje porad dla majsterkowiczow albo
czasopismo np. motoryzacyjne, ze nie ma w nim przepisow kulinarnych.

Otoz odpowiadam na to tak: owszem, zarowno w Polsce jak i we Wloszech
na pewno jest krag zainteresowanych *takim* radiem jak RM, tylko co
innego Wlochy, gdzie stacji radiowych jest multum (w tym Radio
Watykanskie) i mozna sobie pozwolic na tak `waska specjalizacje', a co
innego Polska, gdzie RM trafia na dziewiczy grunt. Ludzie rzucaja sie
wiec na to jak na fantastyczna nowosc i... no wlasnie i boje sie, ze
odchodza srodze zawiedzeni. Pol biedy, jesli odejda od odbiornika,
gorzej jesli sa wsrod nich tacy, ktorzy wlasnie sa `w trakcie
odchodzenia' od Kosciola i w RM znajduja tylko potwierdzenie swoich
watpliwosci. Ale nawet Ci, ktorzy wcale od Boga nie odchodza, sa
`wierzacy i praktykujacy', a tylko maja ten maly feler, ze nie kochaja
ZChN i tygodnika "Niedziela", zostaja przyprawieni o ciezka frustracje:
`Czy jeszcze jestem dobrym katolikiem skoro nie slucham RM? Czy to, ze
po wlaczeniu dosc szybko wylaczam, bo nie moge zdzierzyc tego radia,
nie swiadczy o tym, iz zawladnal mna Szatan?'

Jak zatem wyobrazam sobie katolickie (chrzescijanskie) radio?
O tym w nastepnym numerze.


                                         Andrzej Marecki

________________________________________________________________________

["Tygodnik Powszechny" 11.04.1993, obfite skroty redakcyjne
niezaznaczone]


Michal Zielinski


        100 MILIONOW, 300 MILIONOW, 50 PROCENT I JESZCZE POL LITRA
        ==========================================================

Pan Prezydent obiecal, ze rozda nam po sto milionow, Siec - jak
przystalo na wojsko prezydenta - dolozyla jeszcze dwiescie i chce nas
wzbogacic rozdawnictwem trzystumilionowym. Komisja Krajowa zwiazku,
ktory kiedys nazywal sie Solidarnosc, skladajaca sie widocznie z osob
slabych w rachunkach nie bawila sie w zadne miliony tylko postanowila
dac po piecdziesiat procent majatku narodowego. Czekam tylko na to, aby
- tak jak to bylo w starym dowcipie o pijaku i zlotej rybce -
spoleczenstwo po spelnieniu trzech swoich z.a,dan poprosilo jeszcze o
pol litra.


                         Nonsens ekonomiczny
                         -------------------

Propozycje rozdawnictwa majatku narodowego na wielka skale sa
ekonomicznie nonsensowne z trzech powodw. Primo, im wyzsza kwote
zamierzamy sprezentowac, tym bardziej jest to rozdawnictwo Inflant.
Secundo, koszty transakcyjne takiej operacji sa tak wysokie, ze glownym
jej beneficjentem bylaby milosciwie nam panujaca administracja
panstwowa. Tertio, skutki gospadarcze polegajace na wzroscie
efektywnosci sprywatyzowanych w ten sposob przedsiebiorstw bylyby nader
watpliwe, jako pewne zas przyjac mozna konsekwencje inflacyjne. Niby o
wszystkich tych ciemnych stronach jasnego planu mianowania wszystkich
kapitalistami wiemy. Wciaz jednak pojawiaja sie cudotworcy, oferujacy
nam niezawodne recepty na wyprodukowanie prostych bananow i jaj
kwadratowych. Dlatego raz jeszcze pozalam sobie przedstawic
kontrargumenty w temacie stu milionow.


                     Sami nie wiemy, co posiadamy
                     ----------------------------

Aby cokolwiek rozdac, warto najpierw wiedziec, ile sie posiada. Wedlug
moich grubych szacunkow majatek panstwowy w chwili obecnej ma wartosc
okolo 18 trylionow zlotych, z czego na majatek produkcyjny przypada
okolo trzy czwarte - powiedzmy - 12 trylionow zlotych. Pozornie
wszystko sie zgadza, 12 trylionow podzielonych przez okolo 26 milionow
doroslych obywateli RP daje po okolo 460 milionow zlotych na osobe. Jak
na razie zatem mozliwe wydaje sie rozdanie kazdemu po sto czy trzysta
milionow.

Podana jednak liczba (z zastrzezeniem, iz jest to gruby szacunek)
dotyczy nie rzeczywistej, lecz ksiegowej wartosci majatku. Wartosc
ksiegowa powstaje w nastepujacy sposob. Bierzemy koszt inwestycji z
momentu jej ukonczenia. Powiedzmy - milion zlotych w 1954 roku i
pracowicie mnozymy co roku o wskaznik wzrostu cen i dzielimy przez
wskaznik zuzycia majatku. Co oczywiste, wszystkie skladowe tego
rachunku sa wziete z sufitu. Przyklad, oczywisty dla milosnikow
komputerow: przy likwidacji pewnego przedsiebiorstwa panstwowego
okazalo sie, ze komputeropodobny, bezdyskowy przedmiot typu Amstrad
wyprodukowany w 1980 roku - ktory litosciwy hobbysta byc moze wzialby
za sto tysiecy - byl ksiegowo wyceniony wedle powyzej przedstawionego
schematu na 26 milionow zlotych.

Przypomnijmy w tym miejscu prawde, o ktorej tworcy naukowego komunizmu
i socjalistycznej ekonomii nie lubili pamietac. Kazda rzecz jest warta
tyle, ile ktos chce za nia zaplacic. Rzecz w tym, ze prawdziwej
wartosci dowolnego skladnika majatku narodowego nie poznamy tak dlugo,
jak dlugo nie wystawimy go na otwarty, uczciwy przetarg. Dopiero
najwyzsza cena, jaka padnie na licytacji wyznaczy obiektywna wartosc.
Jak sie ma rzeczywista wartosc majatku narodowego do jego wartosci
rynkowej mozemy jedynie zgadywac. Z dotychczasowych doswiadczen
prywatyzacyjnych wynika, ze jest to kwota znacznie wyzsza [ewidentny
blad, powinno byc chyba: nizsza - przepisywacz dyz.] niz to, co
zapisano w ksiegach.


                         Koszty transakcyjne
                         -------------------

Kolejnym pojeciem, ktore nie istnialo w ekonomii socjalistycznej byly
koszty transakcyjne. W omawianym przypadku trzeba przeprowadzic
skrupulatna inwentaryzacje ludnosci. Nastepnie wydrukowac trzeba
stosowne certyfikaty (papiery wartosciowe?). Dalej zbudowac trzeba caly
docierajacy do kazdej gminy aparat rozdzielnictwa. I wreszcie sprawa w
tym wszystkim najistotniejsza. Rozstrzygnac trzeba, czy owe certyfikaty
sa zbywalnymi papierami wartosciowymi (a wtedy gwaltowna rozbudowa
gield i biur maklerskich) czy tez sa to papiery imienne (a wtedy
kosztem jest rozbudowa policji gospodarczej, pilnujacej, czy nie
powstaje czarny rynek).

Sprawa zbywalnosci jest tutaj w ogole kluczowa. Jezeli dopuscimy
swobodny obrot prezentami, znaczna czesc ludnosci szybko je spieniezy,
przeznaczajac uzyskany w ten sposob dochod na konsumpcje. Mozna ten
fakt skomentowac stwierdzeniem `no trudno', wolni obywatele w wolnym
kraju, ale nie trzeba sie wtedy czarowac, ze chodzi nam o sprawiedliwe
i rowne obdarowanie wszystkich, bowiem w rzeczywistosci przekazemy
majatek narodowy wylacznie w rece niektorych (co zreszta z
ekonomicznego punktu widzenia jest najrozsadniejsze). Dodajmy, ze nawet
najostrzejsze ograniczenia handlu prezentami beda nieskuteczne (czescy
ekonomisci wierza, ze ich zdyscyplinowani obywatele handlowac kuponami
nie beda - ale w Czechach nie takie cuda sie zdarzaly).


                  Wzrost efektywnosci czy inflacji?
                  --------------------------------

Jestem goracym wielbicielem prywatyzacji, bowiem wierze, ze
przedsiebiorstwa, ktore maja faktycznych, dbajacych o zysk wlascicieli
sa efektywniesze, niz niczyje przedsiebiorstwa publiczne. Autorzy
pomyslow milionowych urzeczeni sa bardziej etyczna strona tego
przedsiewziecia. W rzeczywistosci konsekwencje parcelacji Inflant
bylyby ni takie, ni siakie. Jak wykazalem egalitarystyczno-
sprawiedliwosciowe konsekwencje sa watpliwe, bowiem po pewnym czasie i
tak nastapi koncentracja majatku w rekach stosunkowo nielicznej grupy
osob. Tyle tylko, ze po pewnym - Bog wie jakim - czasie. A w tak
zwanym miedzyczasie pozornie sprywatyzowane przedsiebiorstwa dalej nie
mialyby efektywnego wlasciciela. W istocie nie bylyby to wcale
przedsiebiorstwa prywatne, tylko kolosalne quasi-spoldzielnie.

Niewatpliwe jest natomiast dla mnie i dla kazdego kto przeczytal
jakikolwiek podrecznik do makroekonomii (patrz np. najprostszy: David
Begg, Stanley Fischer, Rudiger Dornbusch: "Ekonomia, tom II, s.
155-160), ze akcja `sto milionow' miec bedzie natychmiastowe
konsekwencje inflacyjne. I nic nie pomaga tutaj zastrzezenie, ze
emitowany bedzie pieniadz inwestycyjny, ktory nie wycieknie na rynek
konsumpcyjny.

Po pierwsze - w jakiejs mierze wycieknie. Po drugie, nie ma czegos
takiego w normalnej gospodarce jak pieniadze inwestycyjne i
konsumpcyjne. Wielkosc konsumpcji zalezy bowiem nie tylko od biezacych
dochodow, ale i od posiadanego bogactwa. I kazde powiekszenie naszego
majatku sprawia, iz rosna nasze wydatki konsumpcyjne. Nikt nie potrafi
dokladnie obliczyc, jak silny bylby ten popytowy bodziec inflacyjny.
Nawet jezeli na kazde rozdane sto milionow konsumpcja roslaby tylko o
jeden milion, oznaczaloby to przyrost popytu konsupcyjnego o 26
bilionow zlotych. Konsekwencje tego w postaci wzrostu cen mozna sobie
wyobrazic.


                            Bzdura prawnicza
                            ----------------

O ile dotychczasowe pomysly: prezydencki i Sieci obrazaja jedynie
logike ekonomiczna, to pomysl Komisji Krajowej stanowi ponadto istne
horrendum prawnicze. Zwiazek ten chce bowiem rozdac nie tylko 50%
majatku narodowego, ale takze dolozyc do tego czesc majatku prywatnego.
Uchwala Komisji Krajowej postanawia bowiem, ze zwiazek przeprowadzi
referendum, w ktorym obywatele pytani beda o to: czy sa za zmiana prawa
tak, aby mozliwe bylo sprawdzenie pochodzenia kapitalu obywateli
polskich, ktorzy nabyli mienie panstwowe od 1975 roku oraz czy sa za
zmiana prawa tak, by w przypadku, gdy zrodlo kapitalu bylo niewiadomego
pochodzenia, majatek nabyty od panstwa przeszedl na wlasnosc panstwa
bez jakiegokolwiek odszkodowania.

Przyznam sie, ze gdy czytalem te slowa - a komunikat z obrad KK
ogloszony zostal 1 kwietnia - przypuszczalem, ze dziennikarze zrobili
mi niewybredny prima aprilis. Uchwala swoja KK lamie bowiem trzy
najbardziej elementarne zasady prawa: zasade ochrony wlasnosci, zasade
domniemania niewinnosci oraz zasade rozdzialu wladz. Rownoczesnie,
namawiajac ludzi, aby owe zasady lekce sobie wazyli, postuluje
nieograniczona niemal anarchizacje zycia spolecznego.


                            Grab zagrabione
                            ---------------

Od strony ideowej pomysly zwiazkowcow opieraja sie na starej,
sprawdzonej zasadzie: grab zagrabione. Az zal pastwic sie nad takim
mysleniem. Wystarczy powiedziec jedno. Bez poszanowania wlasnosci
prywatnej i ochrony praw nabytych kapitalizmu zbudowac sie nie da. A
zatem Komisja Krajowa Solidarnosci musi sobie (i nam) odpowiedziec na
pytanie czy jest czescia proreformatorskich sil budujacych w Polsce
panstwo prawa i gospodarke kapitalistyczna.


                     Napad bandytow na dom wariatow
                     ------------------------------

Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, ze Komisja Krajowa - a
Zwiazek ma paru przedstawicieli w parlamencie - de facto podjela
uchwale obalajaca Sejm i uzurpujaca sobie prawo do tworzenia prawa.

W polskiej tradycji zdarzaly sie zajazdy na Sejm. Ostatni raz taka
napasc miala miejsce po maju 1926 roku, kiedy wierni oficerowie
Marszalka rozpedzili Sejm II Rzeczypospolitej. Tak sie zdarzylo.
Zdarzyli sie jednak wowczas i tacy publicysci jak byly pilsudczyk Roman
Knoll, ktorzy sprawe okreslili jednoznacznie: napad bandytow na dom
wariatow.


----------------

[Od przepisywacza dyz. Artykul stary, jeszcze sprzed rozwiazania
poprzedniego Sejmu. Aktualnosci chyba jednak nie stracil - haslo
100 ew. 300 milionow ciagle przewija sie w aktualnej kampanii
wyborczej. Czy zlapie sie na nie wiele osob - okaze sie dwa dni
po ukazaniu sie tego numeru "Spojrzen". Wydaje mi sie jednak, ze
zarzuty autora pod adresem Solidarnosci nie sa calkiem uzasadnione,
przynajmniej w tym sensie, ze organizacja ta (a raczej to, co z niej
pozostalo) juz dawno opowiedziala sie dosc jednoznacznie *przeciw*
gospodarce kapitalistycznej, zarazem nie przedstawiajac jasno jej
alternatywy. Co zreszta, jesli wierzyc sondazom przedwyborczym, moze
rowniez charakteryzowac wiekszosc *czynnego* elektoratu w Polsce.
J.K-ek]

________________________________________________________________________

["Polityka", 31.07.1993; wpisal J.K_uk]

Marek Ostrowski

                              WYJAC SERCE
                              ===========

Z prawnego punktu widzenia sprawa jest prosta: gen. Sikorski chcial byc
pochowany w Polsce, tak chciala tez wdowa po nim, a poza tym juz cztery
dni po katastrofie gibraltarskiej Rada Ministrow RP postanowila, ze
`cialo Generala po odzyskaniu niepodleglosci sprowadzone bedzie do
Ojczyzny i pochowane na Wawelu'. Ale swiete trumny z uplywem lat staja
sie cenniejsze nizli perly i zloto, budza podobne namietnosci.

Jeszcze stara ekipa chciala sprowadzic prochy Sikorskiego. W marcu 1981
r. ambasada PRL w Londynie zwrocila sie do wladz brytyjskich, ze taka
jest `wola spoleczenstwa i rzadu polskiego', a Brytyjczycy - urodzeni
dyplomaci - odpowiadali przez brak oficjalnej odpowiedzi. Odpowiedz
nieoficjalna: sprawa jest dla wladz brytyjskich skomplikowana i trudna
ze wzgledu na sprzeciw pozostalych w W. Brytanii zolnierzy polskich.
Nie bylo oczywiscie mowy o tym, aby pani Thatcher oddala Sikorskiego
Jaruzelskiemu.

I byl Sikorski istotnym punktem sporu miedzy obu rzadami, gdyz strona
polska podnosila sprawe co pewien czas, a Brytyjczycy juz wtedy
wyraznie obiecali emigracji, ze bez jej zgody Sikorskiego nie pozwola
ruszyc. Sytuacja zmienila sie zasadniczo, kiedy emigracyjny prezydent
Kaczorowski powiozl prezydentowi Walesie na Zamek pieczec prezydencka i
przeniosl *prawdziwa Polske z Londynu do Warszawy*.

Lecz wiadomo: Polak na zagrodzie... Wiele osob z Londynu przyznaje
wprawdzie, ze Polska lezy nad Wisla, ale czy tam mieszkaja prawdziwi
Polacy? `My przechowalismy wartosci' - powiedza z duma emigranci, a od
jednego z londynskich prominentow uslyszalem: `My mamy inna mentalnosc
- mentalnosc ludzi wolnych'. Inaczej mowiac, nie skazeni bytowaniem w
komunizmie - emigranci pozostali lepsi, szlachetniejsi od Polakow
nadwislanskich i kto wie czy to nie im sie naleza sztandary i trumny.
Zreszta `komedie polityczne nad Wisla sprawiaja, ze emigracja troche
sie zawiodla na narodzie.'

Oddali pieczec prezydencka, oddali niektore sztandary, oddadza
Sikorskiego... Czy nie za duzo tego oddawania? Co zostanie? - to jedna
z prob wytlumaczenia postaw emigracji. Jest drugie wytlumaczenie -
krytyczne i cyniczne. `Oni chcieli, zeby Walesa ich zapytal jak
uroczystosc ma wygladac, chcieli miec miejsce przy owsiance i na mszy'
- wyjasnia mi jeden ze zgorzknialych kombatantow, pominiety w
emigracyjnych awansach. `Nie rozumie pan? Oni chca tam sami jechac na
lawecie, tylko, zeby w pospiechu nie zapomnieli wziac zmarlego!'

Zbytni pospiech decyzji prezydenta krytykuja wszyscy. Wprawdzie
wyslannik prezydenta, Zakrzewski, zapewnial emigracyjnych prominentow,
ze nie bylo lepszej daty, ale malo kogo przekonal - 17 wrzesnia? `To
jest niemozliwa data' - mowi Ludwik hrabia Lubienski. Data napadu Rosji
Sowieckiej na Polske, przeniesienie rzadu Polskiego do Rumunii. Nagla
taka decyzja bez poradzenia sie Londynu, ze tak ma byc, spowodowalo, ze
pan Zakrzewski mial tu z nami bardzo nieprzyjemne rozmowy. Ustalali w
Warszawie nie wiadomo jak dlugo, jezdzili tam i nazad. Byla najpierw
mowa o 50-leciu smierci generala Sikorskiego, potem tak sie nie stalo,
a niby skad teraz ta decyzja, przypuszczam wyborcza...

Gros Polakow bylo przeciwne przenoszeniu gen. Sikorskiego.
`Przenoszenie tych wszystkich generalow po kolei, a zostawienie
cmentarzy i zolnierzy bez dowodcow to dziko wyglada. Dlatego bylismy
przeciwni przenoszeniu zwlok' - wyjasnia Lubienski. Ostatecznie jednak
emigranci zajeli takie stanowisko: ubolewaja nad sposobem zalatwienia
sprawy, lecz - jak zapowiadali - uznaja stanowisko wladz krajowych.
`Przyjmujemy decyzje prezydenta, z zalem i smutkiem, ze byla taka
nagla' - powiedzial Czeslaw Zychowicz, sekretarz Rady Organizacji
Kombatanckich. - `Zrobimy jednak wszystko, aby uroczystosc miala godny
przebieg' - zapewnil. Rada zostala jednak `zaskoczona' wiadomoscia o
decyzji przydenta i wyrazila niezadowolenie z wyznaczonego terminu.

Wszyscy jednako umieramy, ale groby mamy niejednakowe. W Warszawie
kombatanci napisali, ze spor wokol dwoch postaci: Pilsudski - Sikorski
budzi `nie tylko zdumienie, ale i politowanie, niesmak i oburzenie'.
Niemniej na emigracji londynskiej - ktora blizsza jest autentycznej
Polsce przedwojennej, niz wymieszane spoleczenstwo nad Wisla - spor ten
nie jest abstrakcyjny. Jeden z oficerow i wielbicieli Sikorskiego, mjr
Szymanski (ktorego teraz goraczkowo szukaja na urlopie na Cyprze, bo
jest jednym z wykonawcow testamantu Heleny Sikorskiej) mowil mi, ze `ta
otumaniona zgraja... przez podle machinacje chce nie dopuscic do
przewiezienia prochow [Sikorskiego] na Wawel do urny ustawionej przez
papieza'.

Znowu pilsudczycy po cichu (`niech pan tego nie pisze') wspominaja, ze
Sikorski zadnej wojny nie wygral, `taki wielki to on znowu nie byl', i
tak dalej w znanym polskim stylu. Slowem, Wawel za wysoko dla
Sikorskiego - mowia niektorzy sanacyjni oficerowie.

`Ja w ogole jestem przeciwna przenoszeniu prochow' - mowi wdowa po
generale Andersie. - `Nigdy w zyciu bym nie pozwolila na przenoszenie
prochow mojego meza, Wawel, czy nie Wawel. Jakies szalenstwo,
powariowali z tym przenoszeniem' - mowi Andersowa, ktora podkresla, ze
jej maz jako czlowiek skromny `nigdy by nie wymagal pochowania na Monte
Cassino', a stalo sie tak przez przypadek.

Prezes Zwiazku Pisarzy Polskich na Obczyznie, Jozef Garlinski
kwestionuje prawo dzisiejszych wladz emigracyjnych do reprezentowania
szerszych pogladow. - `Dlaczegoz to Londyn ma reprezentowac
kombatantow?' - pyta. - `Przeciez na Zachodzie nigdy nie bylo wiecej
zolnierzy polskich niz 110 tys., a sama AK reprezentuje 300 tys.
Zreszta dlaczego reprezentowanie polskosci ma polegac na organizacjach
kombatanckich? A gdzie jest Uniwersytet na Obczyznie? Towarzystwo
Naukowe? A gdzie jest moj Zwiazek Pisarzy, ktory ma czlonkow w 16
krajach swiata? Kilku ludzi, kombatantow w Londynie, ktorych nikt nie
upowaznial, przemawia za cale spoleczenstwo polskie na swiecie. To jest
grube nieporozumienie. Przeciez Polacy wiecej osiagneli na polu
kultury, niz na polu wojskowym'.

- `Nie chce brac udzialu w walce, w ktorej z jednej strony jest
prezydent, a z drugiej tutejsi najlepsi ludzie. Ale w gruncie rzeczy
uwazam... Przeciez Sikorski byl na czele rzadu i wojska i zginal na
posterunku. Ma bardzo wyrazna zasluge... Przykro mi bardzo, niech Pan
mi daruje, ja zadnego formalnego oswiadczenia nie zloze, jestem bardzo
slaby...' - mowi prezydent Raczynski. Jego zona, Aniela jest zdania,
zeby nie podawac juz tych slow do wiadomosci publicznej.

Sama ona - postawiona jak rozumiem w sytuacji konfliktu lojalnosci
miedzy `najlepszymi ludzmi' (jak mowi Raczynski) a wola wojennego rzadu
i wawelskiego majestatu - wspomina o tym, ze Polacy dzielili prochy
swoich wielkich. Pilsudski nie caly przeciez pochowany u Srebrnych
Dzwonow, bo serce w Wilnie. Chopin Polsce oddal tylko serce, a sam
pozostal w Paryzu. To samo moze z Sikorskim mogloby byc... Serce na
Wawelu, a cialo w Newark, wsrod lotnikow. - `To nic zlego, ze on tu
lezy...' - mowi hrabina Raczynska.

                                                      Marek Ostrowski

----------------------------------------------------------------------

[Trzy grosze kopisty dyzurnego. Wydaje sie, ze glowny problem wzial sie
 stad, ze przytlaczajaca wiekszosc (do ktorej sie oczywiscie sam
 zaliczam) nie ma w tej sprawie zadnego zdania, a decyzje sa
 podejmowane i walka publicystyczna prowadzona przez garstke opetanych
 idea. I tych juz nikt nie przekona, kazdy ma swoje zaslepione racje -
 zawsze tak jest, gdy problem jest czysto emocjonalny, bez krzty
 racjonalnosci. Jak pisza inni dziennikarze w tej samej "Polityce" i w
 innych gazetach, sprawa prochow Generala ciagnie sie od lat
 piecdziesiatych. Juz zaraz po odwilzy pazdziernikowej wysunieto
 projekt sprowadzenia ich do kraju, ale Gomulka nie byl zainteresowany.
 W `68 interesowal sie tym Moczar, Helena Sikorska zabiegala w 1970 o
 polski pogrzeb meza, ale prasa o tym milczala.

 Za Gierka sprawa byla bliska realizacji, choc bez rozglosu. Z jednej
 strony Sikorski byl wspoltworca koalicji aliantow z ZSRR, z drugiej
 strony to jego rzad oskarzyl Sowietow o zbrodnie katynska...

 Poczatek lat osiemdziesiatych pamietamy prawie wszyscy. Juz, juz...
 Zanim sprawa nie zostala pogrzebana w nocy na 13 grudnia, Generala juz
 `na sucho' grzebano na Wawelu z wielka pompa. Od 29 czerwca 1981 w
 krypcie sw. Leonarda stoi marmurowy sarkofag. O niego tez byly
 straszliwe awantury. Pierwszy projekt przygotowal Wiktor Zin. Zrobil
 to za darmo, ale splendor byl taki, ze plastycy krakowski sie
 wsciekli, ze nie bylo otwartego konkursu, tylko kumoterstwo. Wygral
 projekt Malgorzaty i Janusza Gawlowskich. Zin twierdzi, ze identyczny
 z jego projektem. Przedsiebiorstwo Kambud ze Slawniowic zrobilo z
 litego bloku marmuru sarkofag, ktory pekl. Zrobili drugi, ale
 brzydszy, wiec zaakceptowano ten pekniety. Pelna euforia,
 zaangazowanie tzw. najwyzszych wladz partyjnych z Krakowa, samolot
 czekajacy na lotnisku na wyjazd po trumne Generala. Plan pogrzebu,
 inspirowany przez pogrzeb Starego Marszalka byl gotowy, dzwon Zygmunta
 naoliwiony. A to wszystko juz po ostatecznej odmowie brytyjskiego
 MSW...

 A teraz dalszy ciag. Przez kilka lat nic sie nie dzialo, a teraz nagle
 w srodku kampanii wyborczej znowu. Kulminacja ma nastapic, jak wiadomo
 17 wrzesnia, na dwa dni przed wyborami. Zlosliwi dziennikarze pisza,
 ze jest to ostatnie zadanie generala: poprzec BBWR (ktorego
 przedwojennej wersji szczerze nienawidzil).

 Niestety teza ta wydaje sie prawdopodobna. Planowany pogrzeb na Wawelu
 ma byc poprzedzony wielka pompa w Warszawie, dokad prochy generala
 zostana przywiezione najpierw. Dla kogo?

 Wiadomo, ze Sikorskiego trzeba bedzie ekshumowac, gdyz trumna sie nie
 miesci w sarkofagu. Juz sie niektorzy zakladaja, czy ten zaprzysiezony
 komitet, ktory bedzie o czwartej rano wyciagal prochy generala z
 trumny znajdzie tam te dziure w glowie, czy nie...

 A i prowincja ma swoje zabawy ludowe. W Rzeszowie, gdzie Sikorski
 chodzil do szkol, mial (i ma, ale nikt niczego nie gwarantuje) stanac
 pomnik. I jest ponoc awanturujacy sie wiarus Kozlo, ktoremu kiedys sam
 General mial uscisnac reke. Ten wiarus przeniosl na wlasna reke kamien
 wegielny pomnika na inne miejsce, bo stare bylo za blisko bylej
 siedziby UB (zamek rzeszowski). A potem przeszkadzalo juz wszystko. A
 to, ze na piersi Sikorski nie ma krzyza Virtuti Militari, a to, ze
 trzyma reke na sercu `jak gnusny pokutnik, a nie Wodz', itp. Boki
 zrywac, ale z czuciem, bo wladze miejskie tez to potraktowaly z
 czuciem i tak zaproponowaly otoczenie pomnika, tarasy i promenady, ze
 kosztowalyby dwa razy drozej niz pomnik (a nawet na sam pomnik nie
 bylo pieniedzy, sfinansowala go w stu procentach Polonia). No i sprawa
 pozostaje w zawieszeniu mimo ostrych protestow fundatorow. 

 Na zakonczenie pozwole sobie zlozyc moj szczery hold madrosci
 generalowej Andersowej.

                                              Jurek K_uk]

_______________________________________________________________________

Jola Stouten 



              AMERYKA W EUROPEJSKICH OCZACH - cz. II
              ====================================== 



Odslona trzecia: Wilmington (stan Delaware)
-------------------------------------------

Wlasciwie to nie wiem, czy oddalone o 30 mil od Filadelfii Wilmington
jest tak bardzo amerykanskie, czy tez rozliczne kontakty z Europa i
swiatem spowodowaly, ze to niewielkie miasto nieco zmienilo charakter,
skosmopolityzowalo sie. Z jednej strony zbudowane jest wedlug bardzo
amerykanskiego kanonu, centrum z betonu, metalu, szkla i od czasu do
czasu drzewko; waskie prostopadle do siebie ulice, dzielnice
mieszkaniowe o swojskich nazwach Congo, Namibia, Upper Volta
zamieszkale w wiekszosci przez Murzynow, ktorych malownicze domki
zbudowano z drewna, papieru i szkla. I tu nie brak slumsow, ale
znacznie mniej rzucajacych sie w oczy. Wiezowce w Wilmington nie sa tak
okazale, smukle, i strzeliste jak wiezowce Filadelfi, sa nizsze i
bardziej oble (stad tez nazwalam je `oblence'), z tym ze architektura
`oblencow' jest nieco bardziej wyszukana i fantazyjna.

Biali Amerykanie mieszkaja na obrzezach miasta w malych, oddzielonych
od siebie pasmami zieleni osiedlach. Coz jest wiec w tym
niecodziennego? - zapyta ktos. Moze to, ze poprzez czeste kontakty z
innymi kulturami mieszkancy Wilmington sa bardziej podatni na obce
wplywy i szybko je sobie przyswajaja. Oto trywialny przyklad z
wlasnego podworka. Niemcy mieli hopla na punkcie zbiorki surowcow
wtornych: szkla, papieru, metalu, szmat i kompostu (wlasciwie to
zbierali wszystko co sie dalo). Mieszkajac w Heidelbergu mialam sprytna
szafeczke z czterema odpowiednio oznakowanymi pojemnikami, ktora
przywiozlam ze soba do Wilmington. Tutaj nikt nie dba o zbiorke
surowcow wtornych. Z czystego nawyku, niemal mechanicznie wkladalam
odpowiednie rzeczy do odpowiednich pojemnikow. Po pewnym czasie, gdy
pojemniki byly pelne, wystawilam je przed dom. Mieszkajace kilka domow
dalej sasiadki, rowniez import, z tym ze z Bawarii (sprobuj nazwac
Bawarczyka Niemcem!) i Szwajcarii, robily to samo. Po dwoch czy trzech
miesiacach zobaczylysmy, ze nasi sasiedzi niesmialo zaczeli nas
nasladowac - na poczatek z makulatura.

Poza tym, jak wszedzie, kroluje amerykanska prowizorka i tymczasowosc.


Odslona czwarta i ostatnia: Waszyngton (stolica USA)
----------------------------------------------------

Jest piekny letni poranek, po sniadaniu glosno zastanawiamy sie, co
zrobic z tak pieknie zapowiadajacym sie dniem. Ktos rzucil haslo
`Waszyngton'. Szybko spakowalismy mapy, przewodniki i jedziemy do
Waszyngtonu oddalonego od Wilmington o drobne 80 mil. Z kilku roznych
mozliwosci wybralismy droge I-95. Wszystko wygladalo nader prosto.
Jeszcze tylko przed wyjazdem zadzwonilismy do `pet-sitter', by
zaopiekowala sie kochanym pieskiem w czasie naszej nieobecnosci. I
zegnaj Wilmington, za godzine powinnismy byc w Waszyngtonie.

Wsiadamy do samochodu, zgodnie z tradycja nastawiamy licznik, kasete i
jedziemy. Pierwszy problem spotyka nas jeszcze w Wilmington. Jak
wjechac na droge I-95. Oznakowanie jest moze i dobre dla Amerykanina,
ale zupelnie nieczytelne dla Europejczyka. W przerazajacym gaszczu
najprzerozniejszych podniebnych reklam trudno wylowic konieczne
informacje. Po 20 minutach krazenia i zawracania udaje nam sie znalezc
wjazd na I-95. Droga nawet nie zatloczona, ale jakas taka chropowata,
nierowna, co chwile hop, hop i hop - trzesie samochodem na wybojach.
Jeszcze raz sprawdzamy czy jestesmy na I-95.  Nie da sie ukryc - to
jednak I-95.

Patrzymy na namiary - pol godziny minelo od wyjazdu z domu, a my
jeszcze w Wilmington. Droga chwilami troche lepsza, zwiekszamy tempo.
Na liczniku 90 mil na godzine, a tu - stop - wiecej niz 55 nie wolno.
Highway i tylko 55? Toz z taka predkoscia ... . Idziemy na kompromis,
zwalniamy do 75. Przygladamy sie samochodom. Duzo nowych rocznikow, ale
czesto spotkac mozna wcale nie muzealne egzemplarze pamietajace czasy
eisenhowerowskiej prosperity. Kultura jazdy tez bardzo rozni sie od
tej, do ktorej przywyklismy mieszkajac kilka lat w Heidelbergu. Rzadko
ktory kierowca uzywa swiatel kierunkowskazow, aby zasygnalizowac zmiane
pasa czy zamiar skretu. Ot, po prostu bez pardonu zajezdza droge lub
skreca, nie dbajac o to co sie dzieje z tylu. Nie istnieje cos takiego
jak `pas szybkiej jazdy'. Nieprzestrzeganie podstawowych zasad ruchu
(kierunkowskazy, jazda w martwym polu lusterka jak i inne pomniejsze
grzeszki) i brak `pasa szybkiej jazdy' powoduje, ze dla mnie,
przyzwyczajonej do szybkiej, ale rygorystycznej jazdy w Niemczech,
jazda w amerykanskim stylu jest wiecej niz bardzo wyczerpujaca (zeby
nie powiedziec irytujaca).

Dojezdzamy do strefy oplat. `Tu moze troche nadrobimy stracony czas'
pomyslalam. Placimy po 2 $ (przy wjezdzie i wyjezdzie) i przyspieszamy.
Droga znacznie lepsza, ale daleko jej do dobrej. I znow niespodzianka.
Najblizszy znak informuje nas, ze i tu wiecej nie wolno niz 55 mil na
godzine. No coz, pogodzeni podspiewujemy sobie pod nosem `I am
walking'.

Wielki znak informuje nas, ze koncu przebylismy te `droge przez meke'.
Jestesmy w Waszyngtonie. Samochod odstawiamy do garazu i idziemy w
miasto. Zwiedzanie zaczynamy od polozonego nieco wyzej niz reszta
miasta Georgetown, dzielnicy uniwersyteckiej. Trzeba przyznac, ze
mnostwo malych kawiarenek i malych home-made restauracyjek robi
wrazenie, jest gdzie usiasc, porozmawiac, czy po prostu wypic kawe i
napisac pocztowke, a niekiedy rowniez posluchac muzyki. To jest to cos,
co robi atmosfere, a czego brakuje zarowno w Filadelfii jak i w
Wilmington.

Typowy dla amerykanskiego pejzazu `fast food' nigdy nie zastapi malej,
przytulnej kawiarenki, gdzie w przytlumionym swietle migocacych lamp
mozna znalezc chwilowy odpoczynek i zapomnienie. Spotkania
zaprzyjaznionych osob przy kawie w kawiarni sa chyba w Stanach rzecza
prawie nie znana. Z tego co dotychczas zaobserwowalam, wydaje mi sie,
ze Amerykanie sa ubodzy w prawdziwe przyjaznie, a te przyjaznie, ktore
maja, sa raczej powierzchowne, ograniczajace sie do zdawkowej wymiany
zdan.

I w koncu przyszedl czas na kulture. Przede wszystkim idziemy odwiedzic
Prezydenta Clintona. Siedzac na trawce przed Bialym Domem popijamy z
duzych czerwonych papierowych kubkow z wielkim, bialym napisem
Coca-Cola kawke, rozmawiajac o tym, jak to trudno byc prezydentem
Stanow Zjednoczonych. Ogolnie spotkanie przebiega w bardzo milej i
przyjacielskiej atmosferze. Po wizycie u Prezydenta Clintona idziemy
spotkac sie z Ministrem Skarbu, a pozniej z Kongresem na Kapitolu gdzie
wysluchujemy debaty na temat perspektyw szkolnictwa w Stanach
Zjednoczonych.

Nastepnego dnia udajemy sie na spotkanie z kustoszami National Gallery
of Art i National Air and Space Museum, a na zakonczenie jemy obiad u
Mr. Jeffersona, w malej restauracyjce nieopodal National Museum of
American History. W Waszyngtonie wstep do wszystkich muzeow jest
bezplatny. Jeszcze tylko ostatni, krotki rzut okiem na dzielnice domkow
na kolkach. Po powrocie wsiadamy do samochodu i po dwu i pol dniowym
pobycie w Waszyngtonie wracamy do domu. Tym razem wybieramy droge
prowadzaca wzdluz wybrzeza z przepieknymi widokami na Atlantyk. Ogolnie
Waszyngton zrobil na mnie bardzo pozytywne wrazenie. Nie wiem jak
dalej, ale centrum utrzymane jest w dobrym stylu, czysciutko.
Komunikacja miejska pracuje bez zarzutu, szybka i niedroga. Muzea
zorganizowane z amerykanskim rozmachem, bezplatne. Dobre oznakowanie
ulic, a nieodlaczny obraz bezdomnych bardziej elegancki.


                                         Jola Stouten

________________________________________________________________________

[Gazeta Robotnicza, 7.05.1993, przytoczyl Zbyszek Pasek]


                         CHICHOT Z PARYZA
                         ================


           Rozmowa z Waldemarem Fydrychem - Majorem


- Wsrod paryskiej Polonii jest Pan osoba znana powszechnie. Ale nikt
nie wie, gdzie Pana szukac. Bylem na tropie przez prawie tydzien. Przed
kim sie Pan ukrywa?

- Nie ukrywam sie, tylko intensywnie pracuje. Pisze powiesc.

- A co z happeningami, zapomnial Pan o Pomaranczowej Alternatywie?

- W Polsce nastapil niebywaly rozwoj Pomaranczowej Alternatywy. 
Najwyzsze czynniki panstwowe wlaczyly sie aktywnie i skutecznie w 
dzialalnosc happeningowa.

- Pan sobie stroi zarty, a nasi politycy maja miny powazne.

- I to jest wlasnie mistrzostwo prawdziwych happenerow. Robia jaja z 
mina karawaniarza - malo kto tak potrafi.

- Prosze o krotkie przypomnienie - o co chodzilo Pomaranczowej 
Alternatywie?

- Nie odpowiadalo nam ponuractwo zycia publicznego lat
osiemdziesiatych. Glosilismy powstanie surrealizmu socjalistycznego i
realizowalismy mysl Marksa czy Lenina, ze najwyzsza faza kazdej
dziejowej formacji jest komedia.

- We Wroclawiu kolportowano wiesci, ze wyjechal Pan z nie swoimi 
pieniedzmi.

- To jest wlasnie polskie pieklo. Szkoda nawet na ten temat mowic.

- Zatem, dlaczego Pan wyjechal?

- Przed trzema laty, jako komendant Twierdzy Wroclaw (jestem nim
zreszta nadal), odwiedzilem rotmistrza Cupale. Spotkalem u niego
Kornela Morawieckiego, ktory powiedzial, ze chce byc prezydentem. W tym
momencie uznalem, ze i beze mnie rzeczywistosc bedzie sie rozwijac
zgodnie z idea Pomaranczowej Alternatywy. I tak sie stalo. Ja bym
numerow z teczka Tyminskiego nie wymyslil. Zrozumialem, ze w kraju
pojawili sie artysci lepsi ode mnie. Zreszta i tu, we Francji,
nadchodza wesole czasy, bo do wladzy doszla prawica. Niedawno w
komisariacie zastrzelono mlodego czlowieka, a policjant tlumaczyl sie,
ze pistolet sam wystrzelil. Tak to bywa w tym wysnionym przez nas
kapitalizmie.

- Podobno na Sorbonie powstaje praca doktorska, poswiecona
Pomaranczowej Alternatywie.

- Tak, to prawda. Tutaj uwazaja, ze Pomaranczowa Alternatywa byla
lacznikiem miedzy happeningami lat szescdziesiatych (Los Angeles, San
Francisco, Paryz) a obecnymi czasami. Sam przygotowuje spektakl
poswiecony sytuacji w bylej Jugoslawii. W mojej glowie jest na ten
temat wiedza szczegolna. Chce pokazac paradoksy XX wieku - bogata
Europe, pragnaca nadal zyc spokojnie i zwlekajaca z pomoca. Jest w tym
ogrom moralnej hipokryzji. Przemyslalem to dokladnie i opisze w swojej
nastepnej ksiazce.

- A ksiazka pierwsza?

- To powiesc erotyczna. Bohaterka jest kobieta, ktora ma kilku
kochankow - prezydenta (ale nie wiadomo jakiego kraju), ministra spraw
wewnetrznych, a takze ksiedza.

- Oj, to w Polsce Pan tego nie wyda...

- Wydam, wydam. Niektore oficyny juz sie tym interesuja. A poza tym
ksiedza przedstawiam w korzystnym swietle - jest wspanialym kochankiem
i dobrym kaznodzieja.

- Jednak Pan juz nie czuje kraju!

- Wprost przeciwnie. Jak juz bede (a bede) prezydentem i glowa
Kosciola, to ja zaczne decydowac, co jest zgodne z wartosciami.

- Niech czytelnicy sami osadza, czego w Panu wiecej: zartu, megalomanii
czy stanu nawiedzenia.

- Ja to wszystko rozwine w ksiazce i wtedy Pan zrozumie.

- Zawrze Pan w niej istote swiata?

- Wielu literatow chcialoby to zrobic. Z tej checi powstala "Dzuma" i 
utwory Dostojewskiego.

- Wybral Pan dla siebie niezle towarzystwo...

- Wystarczy, ze osiagne w literaturze to samo, co w happeningach. Chce
zreszta, choc na krotko, wrocic do zrodel. Przyjade do Wroclawia, by
spotkac sie z przyjaciolmi. Trzeba tez uspokoic obywateli Twierdzy
Wroclaw zapewnieniem, ze zrealizuje ich marzenia i zostane
prezydentem.

- Ale miejsce pod zegarem przy ul. Swidnickiej zajela "Solidarnosc 
Walczaca".

- Nie zal dobrego miejsca dla dobrych happenerow.

- Panie Majorze - dziekuje za rozmowe i mozliwosc przebywania w blasku
panskich mysli.

- Odbieram to jako zasluzony komplement.


                                 Rozmawial: Wieslaw Sonik

________________________________________________________________________
 
Redakcja "Spojrzen": spojrz@k-vector.chem.washington.edu
Adresy redaktorow:   krzystek@u.washington.edu (Jurek Krzystek)
                     zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek)
                     karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk)
                     bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz)
stale wspolpracuje:  cieslak@ddagsi5.bitnet (Maciek Cieslak)
 
Copyright (C) by Jurek Krzystek 1993. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.
 
Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP i gopher, adres:
 (128.32.162.54), directory:
/pub/polish/publications/Spojrzenia.

____________________________koniec numeru 86____________________________