______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________
 
  Piatek, 30.04.1993          ISSN 1067-4020                   nr 73
________________________________________________________________________
 
W numerze:
 
               Kostek Malczyk - Dubeltowe szczytowanie czyli
                                   summit i Blitzkrieg
              Jerzy Remigioni - Biala roza z Belgradu
                  Wieslaw Kot - Rada parafialna
           Jurek Karczmarczuk - Szlachetna zgnilizna
           Listy do redakcji:      
               Krzysiek Nowak - Amerykanscy lekarze
             Darek Czarkowski - O Ogorku na powaznie
________________________________________________________________________
 
Kostek Malczyk 
 
Na marginesie szczytu vancouverskiego
 
 
        DUBELTOWE SZCZYTOWANIE CZYLI SUMMIT I BLITZKRIEG
        ================================================
 
Choc inni na ten temat glos wczesniej zabrali na roznych lamach, korci i
mnie jeszcze, by swoje trzy grosze wtracic. Po czesci pewnie dlatego, ze
pod te `szczyty' i sam podjechalem, oczywiscie bez proby, bron Panie
Boze, wdrapywania sie na nie. Zzarlo sie tylko kilka wystawnych posilkow
przy okazji i tego nikt mi, kurcze, nie odbierze. A po czesci to tylko
dlatego - jak to ktos juz probowal mi docinac - ze czlowiek pisze, bo
bo musi. Niech tam i tak bedzie. Zawszec to lepsze niz musi (bo kaza),
to pisze.
 
                              * * *
 
Wyjasnijmy dla pewnosci, ze chodzi tu o *summit*, szczyt jakby, czyli o
spotkanie Jelcyna z Clintonem w Vancouver. Tak sie jeszcze jednak
zlozylo, ze w przeddzien tego wydarzenia rowniez w Vancouver odbylo sie
sympozjum, tez na `najwyzszym' poziomie, pod nazwa "Trade and Investment
Opportunities in Poland". Bylo to ostatnie sympozjum z szesciu bodajze,
jakie zaplanowano w jednym tygodniu, podczas polskiego blitzkriegu
businessowego, wymierzonego na Kanade. Rozpoczal sie ten blitzkrieg od
Montrealu i poprzez inne Winnipegi czy Calgary dotarl az do Vancouver.
Najwyzszy zas poziom tego sympozjum wynikac mial z faktu, ze tego
jeszcze w Vancouver nie bylo.
 
`Pierwsza w dziejach, o najwyzszej randze, wizyta przedstawicieli Polski
na Zachodnim Wybrzezu Kanady' - uslyszelismy przynajmniej kilkakrotnie w
czasie tego jednodniowego wydarzenia. Kiedy jeszcze wieczorem obiad
wydany przez Agriculture Canada na czesc sekretarza Piotra Dabrowskiego
- bo przewodniczacy delegacji, minister rolnictwa Gabriel Janowski do
Vancouver nie dojechal, gdyz juz chyba z Winnipegu, a moze jeszcze
wczesniej, zawrocil do kraju, by zlozyc czy przyjac dymisje ze stanowiska
- zakonczyl sie niespodziewanie 15 minutowym fajerwerkiem tuz przed
oknami hotelu, ostatnie watpliwosci musialy sie rozwiac. To tez musial
byc szczyt!
 
                              * * *
 
Inni przede mna juz niejednokrotnie pisali na temat zdewaluowania
znaczenia politycznego terminu, jakim jest *szczyt*, czyli *summit* po
angielsku. Kiedys termin ten mial oznaczac nie tylko spotkanie
najwyzszych glow najwiekszych poteg swiatowych. Chodzilo jeszcze i o to,
ze spotkanie `na szczycie' mialo z reguly dotyczyc spraw najwyzszej
wagi.
 
Wojna czy jej zagrozenie, i to w skali swiatowej albo przynajmniej
regionalnej swiata. Rozbrojenie atomowe. Zawieszenia broni, rozejmy,
podpisywanie ukladow pokojowych. Wydarzenia tej rangi byly przedmiotem
spotkan `na szczycie' i nikt nie mial wielkich watpliwosci co do
znaczenia terminu. Spotykali sie goscie, kazdy z pozycji jakiejs sily.
Nawet przywodca wojny niemal juz przegranej mial jakas sile: mogl
jeszcze odmowic podpisania kapitulacji i co wtedy?
 
Ostatnim ze szczytow, jaki idzie pamietac w jeszcze niezupelnie
zdewaluowanej formie, moglo byc spotkanie Gorbaczow-Reagan w 1987
bodajze roku w Reykjaviku. Obaj przywodcy reprezentowali wowczas
najwieksze potegi swiatowe. Obaj mieli cos nowego do zaoferowania w
dziedzinie rozbrojenia atomowego. I to oni stanowili w owych czasach o
rownowadze sil w swiecie, rzekomo powstrzymujacej ludzkosc przed
stoczeniem sie w nastepna zawieruche swiatowa. Ich dogadanie sie bylo
tylko mozliwe wtedy, gdy obaj czynili jakies ustepstwa, gdy trwal targ,
gdy bylo `cos za cos'.
 
Ow summit w Reykjaviku, choc moze nie zakonczyl sie najwyzszym mozliwym,
jak to wtedy pisano, sukcesem, zapisal sie w pamieci jako prawdziwe, bo
wazne, spotkanie `na szczycie'.  A wazne glownie z tej racji, ze jego
nastepstwem jest fakt... zupelnie innej `waznosci' szczytu
vancouverskiego.
 
Bo to po Reykjaviku dopiero madrzy ludzie odwazyli sie przewidziec
rychly rozpad `imperium zla'. Pisze: madrzy, jako ze wszyscy inni, z
nizej podpisanym wlacznie, albo ten rozpad zapowiadali rokrocznie od 45
lat, albo tez nawet w roku `nieustajacej satysfakcji', jak to Baranczak
okreslil rok 1989, tylko oczy przecierali ze zdumienia.
 
                              * * *
 
W pewnym sensie to podwojne vancouverskie `szczytowanie' mialo jakis
wspolny mianownik i nie byly to tylko fajerwerki. Jelcyn, jak mielismy
okazje i zobaczyc i uslyszec, przyjechal do Vancouver z taka oto
propozycja:
 
         wy nam dacie zboze, a my wezmiemy od was dolary.
 
Propozycja, tak jakby nam skads znana, zostala przyjeta w calej
rozciaglosci i to zupelnie - tego juz pojac ani jak nie idzie! -
dobrowolnie. Nie tylko zreszta przez prezydenta USA, ale i przez naszego
woznego (caretaker) czyli premiera, ktory choc zrezygnowal, to wciaz
jeszcze trwoni nasze pieniadze. Amerykanie sypneli Borii do skwapliwie
nadstawionej juz od dluzszego czasu czapki-uszatki 1.6 miliarda,
Mulroney zatrzymal sie na setkach milionow, i to nie byly zadne tam
(w)ruble. Prawde powiedziawszy, mogl tak samo jak Clinton walic w
miliardy, gdyz dla wielu z nas miliard i bilion to jedno i to samo.
Chodzi oczywiscie o nastepny kruczek jezykowy, nie kazdemu, jak to mozna
sie przekonac z prasy polonijnej, znany: Anglicy tak samo jak my mowia
bilion, a mysla, swoim zwyczajem, juz zupelnie co innego, bo tylko
miliard. Nie mowiac juz o tym, ze raczej trudno jest wyobrazac
przerozne kupy pieniedzy, milion, miliard czy inny abstrakcyjny bilion,
stojac w kolejce po zasilek dla bezrobotnych.
 
Wizyta prezydenta Rosji w Vancouver zostala przez wszystkich oceniona
jako sukces. Niewatpliwie podstawa do takiej oceny byl fakt
zaakceptowania, i to w calej rozciaglosci, hojnej oferty businessowej
pana Jelcyna. I tu dochodzimy do wizyty, businessowej przeciez, z RP.
 
                              * * *
 
Polska wizyta byla czysto businessowa. Zadne tam glaskanie dzieci po
glowkach - chociaz od czasu slynnego przemowienia Havla malo ktory juz z
wodzow swiatowych odwaza sie to jeszcze czynic - zadne usmiechanie sie
bez powodu do kamer telewizyjnych. Czternascie osob, pod przewodnictwem
sekretarza stanu z Ministerstwa Rolnictwa RP, zaprezentowalo
przedstawicielom swiata businessu BC nastepujaca propozycje:
 
      my wam damy nic, a wy w zamian dacie nam - tez nic.
 
Po okolo 2 godzinach tej prezentacji przez powaznych panow odbyly sie
nieformalne rozmowy z poszczegolnymi mowcami. I to zapewne w wyniku tych
rozmow sekretarz Dabrowski na przyjeciu koktajlowym w firmie prawniczej
Ladner Downs oglosil skromnie: wizyta nasza, mozemy to juz powiedziec,
byla sukcesem. Cyfr nie wymienial, bo i zlozona propozycja oscylowala
wokol tylko jednej: zera.
 
Sukces jednak zostal wyraznie podkreslony, tak jak i w przypadku szczytu
Jelcyn-Clinton. Co prawda mniej o tym bylo w prasie, ale wsrod `kol
zainteresowanych' innego slowa nie uzywano. W krotkich przemowach - to
moze z racji jezyka: honorowo po polsku, jak za nie tak dawnych dobrych
czasow, z tlumaczeniem na angielski - sekretarza Piotra Dabrowskiego,
czy to na koktajlu w Ladner Downs czy podczas obiadu w hotelu Ramada
Renaissance (gdzie to wlasnie wtracilo sie - a jak elegancko! - to i owo
na ruszta, na koszt kanadyjskigo platnika podatkow), slowo `sukces'
zajmowalo poczesne miejsce. Zadne tam: chyba sukces czy skromny sukces.
To byl sukces pelny i szlus. Trzeba bowiem bylo dac wczesny odpor tym
malkontentom, ktorzy tylko czekali, by zajeczec: jaki szczyt taki i
sukces!
 
I to mogl byc ten wspolny mianownik obu `szczytow'.
 
Bo to, ze fajerwerki byly w przeddzien przyjazdu do Vancouver obu
prezydentow, to tylko my, dumni a nie zawsze przez innych doceniani,
mozemy po cichu zapisac na swoje konto.
 
                                               Kostek Malczyk
 
________________________________________________________________________
 
["Der Spiegel", nr 6 z 13.02.1993, tlum. Jerzy Remigioni
 ]
 
 
                       BIALA ROZA Z BELGRADU
                       =====================
 
`Jestesmy teraz ciezko poniewierani. Ale nadejdzie dla nas dzien
wielkiego rozrachunku'. Belgradzki pisarz, Radomir Smiljanic, nie
posiada sie z oburzenia. Pisarz ten, z wyksztalcenia germanista i jeden
z najbardziej znanych w Niemczech autorow serbskich, widzi przed soba
niecny spisek przeciw jego narodowi.
 
Prasa miedzynarodowa uwziela sie, aby przemilczec likwidacje Serbii.
`Serbowie sa diabolizowani jako narod, aby tym latwiej mozna bylo
przeciw nim przeprowadzic operacje typu "Desert Storm"'.
 
Przeciw temu - jak nazywa to serbski pisarz - linczowi zamysla on
zorganizowac ruch oporu na wzor antyfaszystowskiej organizacji "Czerwona
Roza" zalozonej przez rodzenstwo Hansa i Sophie Scholl. `Zalozylem
organizacje "Biala Roza". Wszyscy klamcy i potwarcy, ktorzy oskarzaja
Serbie, ze jest agresorem, beda postawieni przed sad.'
 
A serbskie lagry w Bosni? To sa tylko `obozy zbiorcze, zalozone, aby
latwiej bylo ludzi ubrac i wyzywic'. Rozpowszechnianie takich oto
`prawd' jest naczelnym zadaniem serbskich literatow. Smiljanic dumnie
pozuje do zdjecia z przelozonym przez siebie na serbski wydaniem "Mein
Kampf". Oczywiscie widzi on tylko paralele pomiedzy Hitlerem i
dzisiejszymi wrogami Serbii.
 
Radomir Smiljanic w zadnym wypadku nie zalicza sie do grona zwolennikow
serbskiego wodza Milosevicia. Nalezy on do opozycji demokratycznej, a ta
aktualnie pobrzmiewa bardziej nacjonalistycznie niz rzad. Smiljanic
okresla sam siebie jako przeciwnika wojen i humaniste, powolujac sie na
przyjazn z tak znanymi postaciami jak Heinrich Boell.
 
Az do wybuchu wojny w x-Jugoslawii Smiljanovic nalezal do najbardziej
sluchanych intelektualistow w swoim kraju. Jako ekspert od spraw
jugoslowianskich goscil bardzo czesto w TV niemieckiej, jako pisarz
zostal wyrozniony nagroda Herdera.
 
Jego przepoczwarzenie sie w ogarnietego nacjonalistyczna mania
przesladowcza ideologa jest charakterystyczne dla duzej czesci
intelektualistow serbskich: od momentu rozpoczecia wojny podazaja oni
stadami w objecia obozu Wielkiej Serbii. Poeci i mysliciele, niegdys
przesladowani przez Tito i podziwiani na Zachodzie, ponosza
wspolodpowiedzialnosc za zbrodnie przeciw ludzkosci popelniane obecnie 
w x-Jugoslawii.
 
Wzorem do nasladowania przez serbskich intelektualistow stal sie
Dobrica Cosic. Ten wybrany w ubieglym roku na prezydenta reszty
Jugoslawii powiesciopisarz, rowniez dawny dysydent, ucielesnia
krwawo-tragiczny mit Serbii. W jednej ze swych powiesci wypowiedzial
Cosic zdanie, ktore mialo sie stac stereotypem myslowym duzej czesci
Serbow: `Serbowie przegrywaja w czasie pokoju to, co zdobyli w czasie
wojny'.
 
Mimo tej dosc wojowniczej formuly Cosic nie nalezy do zwolennikow
aktualnej wojny, ale uwaza sie go za ojca znanego memorandum
Serbskiej Akademii Nauk, ktore juz w roku 1986 poddalo krytyce `wyzysk i
eksploatacje', jakie pozostale republiki Jugoslawii stosowaly wobec
Serbii. Nie trzeba bylo czekac, aby Milosevic uzyl tego dokumentu w
sobie wlasciwy sposob.
 
Za przykladem Cosicia poszli inni intelektualisci serbscy, odnajdujac
nowe sily w starej mitologii nacjonalistycznej, ktora z faktami
historycznymi ma tyle wspolnego, co nic. To tak, jakby intelektualisci
niemieccy nagle odnalezli kolektywnie madrosc w Sadze o Nibelungach.
 
W sztabie prezydenckim Cosicia centralna role odgrywa jego dlugoletni
przyjaciel z czasow dysydenckich, Svetozar Stojanovic. Przed rokiem
zamienil on profesure w USA na polityke w Serbii, aby `uczynic cos
konkretnego przeciw tragedii w Jugoslawii'. Zaprzecza on jakiejkolwiek
odpowiedzialnosci prezydenta za wojne. Takze on zarzuca zachodniej
prasie uzywanie antyserbskich stereotypow. Przy tym jednak przyznaje, ze
`Serbowie w swojej walce o niezawislosc zbyt szybko siegneli po przemoc,
a za malo miejsca zostawili na negocjacje'. Ton jego jest umiarkowany,
Cosic wedlug niego jest zwolennikiem `pokoju i radykalnej
demokratyzacji'. Zapytany, jak zamierza wprowadzic ten program wbrew
polityce Milosevicia, odpowiada, ze nie wie. `Bedziemy przynajmniej
probowac' - brzmi odpowiedz.
 
Podczas gdy Stojanovic reprezentuje swiatly nurt intelektualnego
nacjonalizmu, jego kolega Mihailo Markovic nalezy do najbardziej
zapalonych szowinistow. Ten przesladowany przez Tito dysydent, niegdys
czlonek znanej jugoslowianskiej grupy filozofow "Praxis", udziela sie
aktualnie jako propagandysta i doradca Milosevicia. Jako pierwszy
publicysta w Serbii wystosowal Markovic pochwale puczu w ZSRR przeciw
Gorbaczowowi.
 
Emerytowany profesor architekury, Bogdan Bogdanovic, jest w stanie
wyjasnic zachowanie swego dawnego kolegi szkolnego Markovicia jedynie
starczym zacmieniem umyslu. Bogdanovic, byly burmistrz Belgradu, nalezy
do niewielkiej grupki anty-nacjonalistow w swym miescie. Bez przerwy sa
oni nekani anonimowymi telefonami pelnymi pogrozek. Czuje sie on juz za
stary, aby podazyc sladami tych 150 tysiecy Serbow - przewaznie mlodej
inteligencji - ktorzy opuscili w ostatnich paru latach swoj kraj.
 
Spotyka sie wiec w soboty w waskim gronie z podobnie myslacymi kolegami.
Odpowiedzialnosc moralna wiekszosci serbskich intelektualistow za
nacjonalistyczna histerie nie ulega dla niego watpliwosci: `Serbska
Akademia Nauk byla prawdziwym laboratorium nacjonalizmu - podobnie
zreszta jak chorwacka, albanska czy macedonska'.
 
Ten `wirus nacjonalizmu' zostal `wyhodowany w probowce' - mowi
Bogdanovic. I jest on znacznie niebezpieczniejszy od wirusa nacjonalizmu
burzuazyjnego z XIX wieku - `taki nowy, ciagle mutujacy wirus jak HIV'.
 
Poniewaz Tito udawalo sie roznorodne nacjonalizmy jugoslowianskie
utrzymywac pod kontrola i wzajemnie rownowazyc, daje sie u Bogdanovicia
wyczuc pewna nostalgie za dawnymi czasy. `Serbia podaza szybko w
kierunku katastrofy kulturowej. Zycie kulturalne zostaje wtloczone w
ciasny klerykalny gorset. Zas slowo ``klerykalny'' ma tutaj gorsze
znaczenie niz na Zachodzie, bo oznacza teokracje'.
 
Sprawa odpowiedzialnosci moralnej serbskiej inteligencji jest zreszta
wedlug Bogdanovicia drugorzedna w porownaniu z problemem bardziej
palacym: jak pozbyc sie Milosevicia.
 
Ten ostatni zdolal juz swoim brutalnym autorytaryzmem i wprowadzana
przez siebie urawnilowka zrazic do siebie wielu nawet fanatycznych
zwolennikow. Film, teatr, telewizja serbska przezywaja jedna czystke
ideologiczna po drugiej.
 
Artysci, publicysci i naukowcy zbieraja sie niemal codziennie w "Domu
Pisarza" i protestuja przeciw `etnicznym czystkom w zyciu kulturalnym'.
Przykladem tej ostatniej byl zamach na zyjacego w Belgradzie
muzulmanskiego aktora Irfana Mensura, do ktorego (nieskutecznie na
szczescie) strzelano na ulicy.
 
Wielki Czlowiek opozycji serbskiej, Milovan Dzilas, obecnie w wieku 81
lat, ma nadzieje, ze rezim Milosevicia kiedys sam upadnie. Rozpad
Jugoslawii, sadzi Dzilas, jest zjawiskiem nieodwracalnym. Zdeprymowany
Dzilas pokazuje nam tytul ksiazki, ktora napisal jego syn Aleksa na
temat wspolodpowiedzialnosci inteligencji jugoslawianskiej za wojne
domowa. Tytul jej brzmi: "Krwawe Piora".
 
                                  (tlum. Jerzy Remigioni)

------------------------------------------------------------------------

[Od tlum. dyz. Czytajac, a pozniej tlumaczac powzyszy artykul nie 
moglem nie pomyslec o dwu sprawach:

Po pierwsze, jak cienka jest granica miedzy patriotyzmem, a 
nacjonalizmem. Jestem przeswiadczony, ze wymienieni serbscy
pisarze kierowali sie i kieruja poczuciem patriotyzmu. A jednak...
Patriotyzm zaprzezony do zlej sprawy przestaje nim byc.

Po drugie, przypomina sie watek `Odpowiedzialnosci za slowo',
ktory latem ub. roku przewinal sie przez "Spojrzenia". Istnieje
dosc silne przekonanie, ze na intelektualistach, a szczegolnie
pisarzach spoczywa specjalny rodzaj moralnej odpowiedzialnosci, ktora
kaze w odpowiednim momencie umiec odroznic dobro od zla i naturalnie
opowiedziec sie za tym pierwszym. Powyzszy artykul po raz kolejny 
uswiadamia, ze sa oni takimi samymi ludzmi jak wszyscy inni. J.R.]

________________________________________________________________________
  
["Wprost" nr 16, z 18.04.1993. Przepisal J.K_uk]
 
Wieslaw Kot
 
 
                        RADA PARAFIALNA
                        ===============
 
`W mysl ustawy, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji - przypomnial jej
przewodniczacy, Marek Markiewicz - jest odpowiedzialna za to wszystko,
co bedzie sie dzialo w eterze'. W praktyce o wiele latwiej jednak bylo
w Sejmie przy glosowaniu nad skladem Rady polaczyc glosy ZChN i
`postkomunistycznego' Polskiego Stronnictwa Ludowego, aby utracic
kandydata Konwencji Polskiej, niz sformulowac jeden sensowny pomysl na
miejsce rady w strukturze mediow.
 
Przede wszystkim odpadla koncepcja `rady autorytetow', na jaka byly
nadzieje jeszcze w lutym, kiedy to Rada ds. Kultury przy Prezydencie RP
zaproponowala do tej roli m.in. Tadeusza Konwickiego, Ewe Letowska,
Andrzeja Szczypiorskiego, Andrzeja Wajde, czy Edwarda Pallasza.
Przybelwederskie lobby ekologiczne zglosilo prof. Ewe Simonides, znana
z wielu inicjatyw ekologicznych. W Sejmie wymieniono z kolei nazwiska
Krzysztofa Zanussiego, Gustawa Holoubka, Kazimierza Kutza, Kazimierza
Deymka. Taki zespol gwarantowalby nie tylko dojrzala i bezstronna
interpretacje zapisu o `wartosciach chrzescijanskich', nie tylko
wymuszalby krytyczna selekcje produktow zachodniej pop-kultury w
telewizji publicznej, ale przede wszystkim tworzylby wiarygodna dla
Zachodu grupe negocjatorow w okresie wlaczania polskich mediow w
swiatowy system informacji. W takim skladzie najlatwiej i najaktywniej
mozna by tez rozstrzygnac sprawy zwiazane z obecnoscia koncernu
Berlusconiego w Polsce czy kontrowersje wokol reklamy (np. sprawa
odrzucenia przez Radio "Zet", "Trojke" i Radio "Wawa" anonsu filmu
Magdaleny Lazarkiewicz "Biale malzenstwo", opartego na slynnej sztuce
Tadeusza Rozewicza). Mozna by tez regulowac spory miedzywyznaniowe.
Pierwszy z nich zglosilo katolickie "Slowo", wystepujac przeciwko
emisji `w kraju katolickim' w Wielki Piatek, programu o swiadkach
Jehowy. Jednak ani Sejm, ani Senat, ani prezydent nie zaproponowali
zadnego z przydatnych w takiej sytuacji kandydatow.
 
Upadla takze koncepcja `rady fachowcow', zespolu menedzerow od
dluzszego czasu zwiazanych z mediami, ktorej zwiastunem wydawaly sie
propozycje powolania w sklad rady m.in. bylego szefa TVP, Karola
Jakubowicza, niedawnego prezesa Radiokomitetu, Janusza Zaorskiego, czy
dziennikarza "Wolnej Europy", Macieja Wierzynskiego. Rada w takim
skladzie moglaby przede wzsystkim wplynac na uporzadkowanie stanu
prawnego naszej wspolpracy z telewizjami Zachodu. Moglaby sterowac
odnowa bazy technicznej publicznych rozglosni czy przestawiac
nieruchawa instytucje z Woronicza na system producencki. Latwiej byloby
zajac stanowisko np. w kwestii powolania telewizji "Polonia" z
programem adresowanym do Polakow mieszkajacych za granica. Okazuje sie
bowiem, ze wladze telewizji nie tylko nie przewiduja uzyskiwania
dochodow z jej funkcjonowania, ale nie przeprowadzily nawet badan wsrod
Polonii, czy ta telewizja jest w ogole potrzebna. Jedyna forma dzialan
marketingowych w tym zakresie byla prosba skierowana do widzow, aby
wiadomosc o dzialalnosci TV "Polonia" przekazali krewnym za granica.
 
Fachowcom byloby tez latwiej decydowac o przydziale czestotliwosci, w
sytuacji, kiedy co najmniej kilka stacji bedzie walczyc o jeden wolny
kanal telewizji ogolnopolskiej, a w Ministerstwie Lacznosci zlozono juz
przeszlo 600 podan o koncesje na nadawanie programow radiowych.
Fachowcom latwiej byloby rozwiazac problem stacji nadajacych bez
zezwolenia, a w tej chwili ubiegajacych sie o legalne koncesje na rowni
ze stacjami, ktore nie podejmowaly emisji i na `legalnym' rynku
startuja od zera.
 
Obie koncepcje wyparl wariant polityczny rady, sformowanej przez osoby
dobrane wedlug klucza partyjnego.
 
Olga Lipinska nazwala powolane cialo `miniparlamentem - stworzonym
wedlug klucza partyjnego, a nie kompetencji - gdzie przepychanki
zastapia rozstrzyganie zasadniczych spraw'. Kazimierz Kutz uwaza, ze
rada `nawiazuje do starego partyjniactwa, rodem z komuny. Rada zostanie
oddana w rece profesjonalnych gegaczy, ktorzy poza gadaniem nie sa w
stanie niczego zrobic'. Niestety, wiele wskazuje na to, ze Kutz ma
racje, bowiem rada sklada sie zasadniczo z politykow, ktorzy tylko
okazjonalnie pracowali w mediach, zajmujac w nich raczej stanowiska
administracyjne niz dziennikarskie, czesto porzucajac je bez zalu, by
kontynuowac kariere polityczna.
 
Mianowany przez prezydenta Maciej Ilowiecki (58 lat) wieloletni
publicysta "Polityki" i "Problemow", z trudnoscia daje sobie rade na
wolnym rynku mediow. Pod jego kierownictwem Stowarzyszenie Dziennikarzy
Polskich nie zyskalo zbyt wielkiego znaczenia w srodowisku
dziennikarskim, nie najlepiej wiedzie sie rowniez tygodnikowi
"Spotkania", ktorego byl pierwszym redaktorem naczelnym. Ilowiecki
znacznie lepiej czuje sie w roli krytyka Jerzego Urbana oraz ideowego
sojusznika Jana Olszewskiego, z ktorym wspoltworzy "Instytut
Obywatelski".
 
Desygnowany do rady przez prezydenta Ryszard Bender (lat 61), historyk
spolecznych doktryn katolickich na KUL-u, redagowal tylko "Roczniki
Humanistyczne" tej uczelni, miesiecznik "Chrzescijanin w swiecie" oraz
tygodnik "Lad". Charakterystyczna jest jego ekwilibrystyka polityczna:
od wladz Polskiego Zwiazku Polityczno-Spolecznego, ktory w 1982 r.
przylaczyl sie do PRON-u, przez poslowanie na Sejm w latach 1985-1989,
po mandat senatora, otrzymany w 1991 r. z listy Wyborczej Akcji
Katolickiej. W czasie rzadow premiera Olszewskiego okazal sie gorliwym
oredownikiem lustracji.
 
Powolany przez Sejm Lech Dymarski ma za soba bujna przeszlosc poety -
opozycjonisty w latach 70, kiedy to publikowal w "Pulsie", "Zapisie" i
paryskiej "Kulturze" oraz bywal w najlepszych salonach opozycji.
Dzialalnosc w Krajowej Komisji "Solidarnosci" w 1980 r. przyplacil
rocznym internowaniem. Gorzej poszlo mu wprowadzanie na wolny rynek
mediow w 1990 r. "Obserwatora Wielkopolskiego", redagowanego wczesniej
w podziemiu. Pismo padlo. Poza tym Dymarski za czasow prezesa
Terleckiego dyrektorowal krotko - i bez sukcesow - programom
informacyjnym w telewizji. Ostatnio zas dal sie poznac z dzialalnosci
politycznej w srodowisku Ruchu dla Rzeczypospolitej.
 
Andrzej Zarebski (lat 36) zaangazowal sie w dzialalnosc opozycyjna juz
w roku 1978, a w 1981 r. redagowal Serwis Informacyjny KK NSZZ
"Solidarnosc". Wlaczenie sie w latach 80 w dzialalnosc gdanskich
liberalow zaowocowalo posada rzecznika prasowego rzadu J.K.
Bieleckiego. Jego zwiazek z mediami to wspolpraca z gdanska telewizja,
"Tygodnikiem Solidarnosc" oraz prowadzenie cyklu programow "Goscie
Andrzeja Zarebskiego" zrealizowanego w telewizji warszawskiej.
 
Zadnych zwiazkow z mediami nie rejestruje zyciorys desygnowanego przez
Senat na wniosek ZChN-u Jana Szafranca - wykladowcy bialostockiej
Akademii Medycznej i Seminarium Duchownego, bylego czlonka
Prymasowskiej Rady Spolecznej i przewodniczacego Biskupiej Rady
Spolecznej w Bialymstoku. Senator znany jest raczej jako dzialacz ruchu
na rzecz upowszechniania idei zdrowia psychicznego. W Sejmie natomiast
dal sie poznac jako pogromca "Kazika", autora piosenki "Jeszcze
Polska", ktora senator - na uzytek prokuratora - odczytal jako parodie
polskiego hymnu. Trudno sie wiec dziwic, ze wniosek ZChN-u zawieral
rekomendacje: `Akcentujemy w szczegolny sposob kompetencje senatora
Szafranca do reprezentowania interesow odbiorcow radiofonii i telewizji
(...)'.
 
W skladzie rady znalezli sie rowniez profesjonalni redaktorzy, Marek
Maciej Siwiec z SLD (l. 38), z wyksztalcenia fizyk i dziennikarz, od
1984 r. wspolpracownik, a nastepnie redaktor naczelny niemal nie
znanego wtedy w srodowisku dwutygodnika "Student", a takze szef zespolu
"ITD" od 1987 r. czyli w schylkowej fazie istnienia pisma. W roku 1990
Siwiec zorganizowal "Trybune", ktorej jakis czas przewodzil jako
redaktor naczelny.
 
Senator Ryszard Miazek z PSL-u ma jako dziennikarz doswiadczenie
dlugie, choc jednostronne. Od dwudziestu lat specjalizuje sie w
problematyce rolniczej; m.in. zajmowal stanowisko kierownika Redakcji
Rolnej polskiego Radia oraz kierownika dzialu w miesieczniku "Wies
Wspolczesna"; teraz szefuje kwartalnikowi "Wies i Panstwo". W zyciu
politycznym wyplynal na krotko jako rzecznik prasowy ekipy premiera
Pawlaka.
 
Najlepiej przygotowanym zawodowo czlonkiem rady jest niewatpliwie
Boleslaw Sulik (l. 64), ktory dopiero od dwoch lat mieszka w Polsce na
stale. Wyemigrowal w 1946 r., potem ukonczyl ekonomie na uniwersytecie
w Cambridge i kurs rezyserii filmowej w Londynie. Wiele lat
wspolpracowal z BBC, byl takze rezyserem w brytyjskiej telewizji. Sulik
zajmowal sie rowniez powazna publicystyka na lamach pism emigracyjnych.
Niedawno na zlecenie BBC nakrecil film "W Solidarnosci", ktory wywolal
protesty Belwederu.
 
Czlonkowie rady, pytani na krotko po wyborze o koncepcje swej pracy,
zdradzali dosc rozbiezne pomysly.
 
Prezes Markiewicz podkreslal w telewizji, ze na poczatek najchetniej
zajalby sie szukaniem lokalu i srodkow finansowych na place dla
czlonkow rady. Andrzej Zarebski chce pogodzic zapis o `wartosciach' z
przestrzeganiem wolnosci slowa, a Jan Szafraniec wskazal na fakt, ze
telewizja ciagle emituje programy nie respektujace dobrych obyczajow
ani wartosci chrzescijanskich. Ryszard Miazek obiecuje sie zajac
upowszechnieniem poprzez telewizje kultury ludowej. Tymczasem w Sejmie
mowi sie powszechnie, ze czlonkowie rady odloza na bok wszystkie te
sprawy, kiedy tylko trzeba bedzie, w ramach zblizajacych sie wyborow,
zadbac o miejsce na antenie dla wlasnej partii.
 
                                                         Wieslaw Kot
--------------------------------------------------------------------

[Trzy grosze gonca dyzurnego. Uprzejmie prosze Czytelnikow, aby nie
 tracili czasu na proby zrozumienia tego balaganu. Tak ma byc. Ja sie
 tez zgadzam z Kazimierzem Kutzem, ale nie `niestety', tylko `na
 szczescie'. I mam nadzieje, ze rada uzmyslowi wszystkim Polakom
 paranoidalnosc tego przedsiewziecia, ktore ma `byc odpowiedzialne za
 wszystko co w eterze'. Znaczy sie, lepiej niz cenzura, bo `thought
 police'?
 
 To nie tworcy maja byc odpowiedzialni? Nie publicznosc, ktora to
 kupuje, albo nie?
 
 Ktos chcial "Rade Autorytetow"? Wyobrazacie sobie Wajde czy Letowska
 zajmujaca stanowisko w sprawie piatkowej emisji programu, w ktorym ktos
 pozeral kielbase? To niech to juz robi Szafraniec z Benderem.
 Wyobrazacie sobie `bezstronna interpretacje zapisu o wartosciach'??
 Pan Wieslaw Kot ma zacne intencje, ale zbzikowal.
 
 "Rade Fachowcow"?? - o kompetencjach technicznych, wtedy, gdy
 wszelkie problemy koncesji, wspolpracy z zagranica itp. beda
 regulowane, tak jak dotychczas, wylacznie szmalem, koneksjami
 politycznymi, kanapa i brutalna chucpa?
 
 Troche szkoda. Maciej Ilowiecki byl jednym z najbardziej utalentowa-
 nych popularyzatorow nauki w prasie. Dymarski mial troche talentu.
 Zarebski jest ciagle `mlodym gniewnym', pelnym zapalu i optymizmu.
 Sulik rzeczywiscie jest fachowcem i jest ponad drobnymi klikami
 politycznymi, co by nie sadzic o jego potwornie gorzkim filmie o
 "Solidarnosci". I teraz albo nie zrobia juz nic, albo sie zblaznia.
 Mozna tylko miec nadzieje, ze Markiewicz zapewni im wlasciwy zarobek.
 I tu wlasnie widac geniusz prezydenta, ktory go mianowal prezesem rady
 nie baczac na straszne krzyki wokol i wypominanie jakichs starych
 grzeszkow. Bo Markiewicz, niezaleznie od tych niejasnych grzeszkow,
 jest raczej anty-ideologiczny, slyszalem go pare razy w Sejmie. On
 wie, ze chlebus dla rady przede wszystkim, i to jest podstawowe!!!
 Serio, bez zadnego cynizmu! W przeciwnym wypadku rada bedzie zdobywala
 pieniadze gdzie indziej, promujac jednych tworcow, sekujac innych,
 mniej szczodrych. Duzo szczescia zyczy kominiarz. J.K_uk]

-------------------------------------------------------------------
 
 [Maly dodatek od listonosza dyz. "Donosy" z 29.04.1993 podaja:
 
 `Rada Radiofonii i Telewizji
 
  ukonstytuowala sie. Czlonkowie mianowani przez prezydenta wciaz nie
  maja rzadowej kontrasygnaty - lista nie zostala przedstawiona premier
  Suchockiej do podpisu. Tylko rzecznik prezydenta uwaza, ze wszystko
  jest w porzadku. Na inauguracyjnym posiedzeniu nie bylo ani prezydenta,
  ani pani premier (choc mieli byc). Rada przygotowala plan zakupow na
  potrzeby swojej dzialalnosci i narzeka na rzad, ze jeszcze nie dal jej
  pieniedzy. Planowane wydatki (30 Gzl) obejmuja m.in. 9 samochodow po
  600 Mzl (sic!) i 11 po 300 Mzl.' J.K-ek]
________________________________________________________________________
 
Jurek Karczmarczuk
 
z cyklu:  kacik kulinarny
 
 
                          SZLACHETNA ZGNILIZNA
                          ====================
 
Wlasciwie, to dzisiejszy odcinek nalezy nie tyle do sfery dzialan i
doswiadczen kulinarnych i cielesnych, ile jest wzbogacona relacja z
pewnej mojej przygody intelektualnej. Dedykuje ten tekst Ani
Romanowskiej. Tytul felietonu nie ma w sobie nic ani z perwersji ani z
sarkazmu; tu bedzie o prawdziwie szlachetnej zgniliznie. Tekst jest
nieprawdopodobnie dlugi i wyjatkowo powazny.
 
Czy wiecie co to jest Chateau-Yquem? To jest nazwa i miejsce produkcji
pewnego wyjatkowo czcigodnego francuskiego wina.
 
Wsrod licznych bialych win francuskich istnieje wyrozniona kategoria
win `moelleux'. Kremowo-zoltawe, do lekko pomaranczowawych w kolorze,
wina te sa slodkawe i lagodne. Spozywane glownie przy deserach, ale
oczywiscie nie tylko. Sprzedawane sa w butelkach typu bordeaux, z
wyraznie zaznaczona nad ramionami butelki szyjka, a szklo winno byc
przezroczyste, bezbarwne, aby kolor a takze gestosc plynu i charakter
spieniania sie przy potrzasaniu butelka mogly byc nalezycie docenione
przez znawce.
 
Mamy standardowe biale Bordeaux, Montbazillac, Loupiac, mamy Coteaux du
Layon, niegdys slawne, ostatnio malo znane, mamy wina od 15 do 60
frankow za butelke, ale to wszystko dla plebsu (znaczy sie dla mnie).
Wkrotce po przyjezdzie do Francji zaprosilismy moich znajomych z pracy,
na przystawke podalem ostrygi, a do tego Loupiaca. Zebyscie widzieli
ich miny: niewyrazne, z mieszanka kpiny i wspolczucia... Jak to: do
ostryg takie slodkawe wino. No tak, czlowieczek przyjechal z kraju,
gdzie pija co innego...
 
Ale, dziwna sprawa, poszly trzy butelki i dolewali sobie zdrowo. A dwa
lata pozniej wyczytalem w jakiejs zacnej ksiazczynie, ze tak kiedys
nalezalo, ale potem mafia burgundzko-szampanska zaczela lansowac swoje
biale wytrawne i obrzydzili tamte. Wiec gdy ktos Wam powie, ze do
jakiejs potrawy nalezy *obowiazkowo* to i to, to popatrzcie na czlowieka
z gory. Biedak nie ma klasy. Podawane w ksiegach kucharskich propozycje
nalezy traktowac jako zrodlo inspiracji. A inspiracja nie zaszkodzi
nawet plebsowi.
 
Dla ludzi z rodowodem mamy Sauternes. Nie powiem Wam, ile to kosztuje.
 
Sauternes, prosze Panstwa, to jest to, a nawet jeszcze wiecej. To jest
Slonce w butelce! Pilem je kiedys w knajpie (chyba nie musze dodawac,
ze nie ja placilem; fundujacy dobrodziej zreszta tez nie, byl to obiad
sluzbowy, a obciazona zostala Instytucja, mianowicie Komisariat Energii
Atomowej, dobrze im tak...), ale to bylo marnowanie wina i naszych
podniebien!
 
Naprawde, to *raz w zyciu* mialem przyjemnosc pic Sauternes, Chateau-
Yquem we wlasciwym kontekscie kulturowym.
 
Otoz do grona moich znajomych nalezy pewna pani adwokat, Brigitte
Stefani. Rodzina od dawna w Normandii, ale patrzac na jej nazwisko nie
macie zadnych watpliwosci: jest to stara rodzina korsykanska.
Przesiedlili sie za Napoleona. Niedaleko Rugles, w przysiolku Hameau
Herponcey maja dworek. Ba, dworzysko! Olbrzymi budynek, wejscie
wspanialymi schodami jeszcze trzy lata temu ozdabialy dwa olbrzymie
brazowe posagi ryczacych lwow, ale juz ich nie ma, bo ktos w nocy je
ukradl. Zlodzieje musieli przyjechac batalionem wojska i ciezkim
sprzetem strategicznym, ale we wsi nikt nic nie widzial.
 
Herponcey stoi wlasciwie puste; uzywane jest przez wakacje i dla
spotkan rodzinnych rodu Stefani. Przynaleznosci i ziemia zostaly dawno
wydzierzawione.
 
Bylismy tam na wiekszym spotkaniu rodziny i znajomych, i Bruno, brat
Brigitte, ktory rzadzi Piwnica, wyciagnal pare omszalych butelek.
Zaczac trzeba, ze ta Piwnica miesci sie w lochu, do ktorego dynamitem
sie trudno dobrac. Drzwi pancerne, system alarmowy z autonomicznym
zasilaniem obudzi cala wies (chyba, ze to beda ci sami od lwow).
Specjalny system wentylacyjno-termostatyczny kosztowal pewnie moj
roczny zarobek.
 
I odrobina Sauternes byla jako aperitif, solo, a potem druga odrobina
pod koniec obiadu. Bardzo korzystnie pasuje do szlachetnych serow
plesniowych, np. do Rocquefort'a. Do tej pory na ogol pijalem do serow
czerwone wino, rzadziej biale wytrawne. Sadzilem, ze garbniki, ze
`nerwowosc' wina to cos istotnego dla wlasciwej Integracji Smakow.
Okazuje sie, ze mozna inaczej, byle ser tez byl szlachetny i mial swoja
ostrosc. Np. lagodniejszy niz Rocquefort ser plesniowy zwany Fourme
d'Ambert wymaga ostrzejszego wina.
 
Brunowego picia bylo nieduzo, to trzeba bylo wachac, mlaskac i
celebrowac wywracajac oczami. Taki rytual, a jak Wam sie nie podoba, to
nie bierzcie w nim udzialu i juz!
 
Bruno opowiedzial nam pare wznioslych historyjek o swojej piwnicy i o
Sauternes. Wiem, ze najlepsze jest po 8 latach lezakowania, no, od 6 do
10. Potem jeszcze cos doczytalem, ale ciagle czuje sie niedoinformowany.
Wiec, gdy pare dni temu w jednej mojej ulubionej ksiegarni z tanimi
ksiazkami znalazlem ksiazke pt. "Chateau Yquem", to rzucilem sie na nia
jak spragniony lew i po przekartkowaniu stwierdzilem, ze jest znakomita.
Jest i o Szlachetnej Zgniliznie i o zarazach z zeszlego wieku (wg.
autora filoksera przyszla jednak z Ameryki) i o Okazjach do Picia.
 
Tylko calosc kosztowala 200 frankow! Oburzylem sie potwornie, ksiazki w
tej ksiegarni sa na ogol piec razy tansze. Moja bezbledna i czysciutka
francuszczyzna prosto z Zabrza (juz niedlugo pewnie znowu Hindenburg)
wrzasnalem na pania: - Jak tak mozna!, kartki poklejone, papier byle
jaki, jakosc kolorowego druku chyba bulgarska, jest twarda okladka, ale
obwoluta gdzies zginela, w ogole zdzierstwo i granda!
 
Glosno to powiedzialem i ludzie w ksiegarni zaczeli sie na nas patrzec.
Pani spojrzala na mnie czujnie, usmiechnela sie, ale jakos krzywo,
sprawdzila w swoich papierach, ze cena rzeczywiscie taka, rozlozyla
rece i powiedziala:
 
- Alez, monsieur, czego pan chce, *przeciez to jest Chateau Yquem*!!?
 
Zamurowalo mnie, bo miala racje...
 
Coz bylo robic. Oswiadczylem butnie: - Ten rocznik mi nie odpowiada!
I wyszedlem.
 
Tak wiec to co wiem, to wiem. Region Sauternes znajduje sie na
poludniowy wschod od Bordeaux, nieco na polnoc od Graves. Chateau Yquem
jest na polnocy regionu. Zajmuje ok 170 hektarow, z czego 100 to
winnice. Bylo to kiedys angielskie, ale w pietnastym wieku, za Karola
VII, przeszlo w rece francuskie i od tej pory uwazane jest za znane. (A
kto to byli ci Anglicy?) Wino tam bylo zawsze, Pan pilnowal. Aktualny
Pan to hrabia Lur-Salures z rodziny wzenionej w te posiadlosc w 1785.
Poprzednio panowala tam szlachta z rodu Sauvage (sliczne!). Wino
wspolczesnych gatunkow produkuje sie z grubsza od 1830 roku. Uznane na
calym swiecie od dawna. Bylo w pierwszej piwniczce niejakiego Jerzego
Waszyngtona (wtedy jeszcze w tej Ameryce mieli Smak). Ulubione przez
carow rosyjskich, az do Josipa Wisarionowicza Pierwszego wlacznie,
ktory nawet wyprosil od Francuzow szczepy, ale nic to nie dalo.
 
Filoksera przyszla, ale jakos szlo jej mizernie i sporo starych
szczepow ocalalo. Potem jednak zaczeto mieszac winorosl ze szczepami na
tych kalifornijskich korzonkach, tym niemniej mozna mowic o pewnej
ciaglosci, a wedlug dokumentow, wino zachowalo przez koniec zeszlego
wieku swoj charakter niezmieniony.
 
Sauternes jest winem slodkim i mocnym. Ale to nie tak, ze robi sie to
po prostu z bardzo dojrzalych i podsuszonych winogron. Gwozdziem jest
tutaj *szlachetna zgnilizna* (pourriture noble), czyli grzybek botrytis
cinerea, ktory zakaza winogrona i czesciowo je fermentuje, a raczej
antyfermentuje jeszcze na krzaku. Zakazenie winno nastapic, gdy grona
sa juz dojrzale, ciezkie, miodowe. Najpierw czerwonawe i brunatne
plamy, potem marszczaca sie skorka, a w koncu calosc wyglada tak
obrzydliwie, ze sie na to patrzec nie da. Zgnilizna! Pomarszczone
grona, wykwity na powierzchni, a w srodku zaraza szaleje. Pozarla czesc
cukru, ale nieduzo. Pozarla natomiast takze czesc kwasu winowego!
Tworzy sie gliceryna, dekstryna, inne wielocukry. Skorka staje sie
przepuszczajaca i grono podsycha, procent cukru bardzo rosnie.
Zadomowiony botrytis zapobiega zakazeniu przez inne mikroorganizmy.
Potem spowalnia fermentacje, co pozwala osiagnac wyzsze stezenie
alkoholu.
 
Ale gdy zaraza napadnie na wingrona za wczesnie, to nieszczescie.
Zniszczy skorke, uniemozliwi naturalne dojrzewanie, wpusci inne grzyby
i bakterie i cala umowa na nic. Wiec trzeba uwazac, botrytis
poniszczylo sporo plantacji i w wielu innych miejscach we Francji jest
tepione ogniem. A w Yquem zbiera sie grona selektywnie.
 
I nie jest to wino, a nektar. Plynne zloto, ktore, gdy zamknie sie
oczy, przywoluje na mysl krajobraz poludnia Francji, kojarzy sie z
miodem, z orzechami, z delikatnym wietrzykiem z cytrusowego gaju, z
odblaskami slonca od wody na pniach drzew w nadmorskiej alei
platanowej. Od razu czlowiek czuje sie lepszy, pelen braterstwa,
solidarnosci i tolerancji.
 
Albo nie. Ale po co to bylo pic? Dla zoladka?
 
Bezsens. Wlasciwe zrozumienie kultury wina we Francji zupelnie nie
polega na tym, ze zna sie roczniki i potrafi sie buzia w ciup i rzucic
sloganem w rodzaju: `do tego udzca, to Macon '84 ujdzie'.
 
Tu chodzi o dobrowolne, szczere i inteligentne podporzadkowanie sie
pewnemu rytualowi towarzyskiemu, o wspolna prace nad atmosfera przy
stole, o pewna poetyke. Wolno i bzdure o pitym winie powiedziec, byle
ta bzdura byla sympatyczna. Nie kazdy jest urodzonym poeta i tu nie
chodzi o forme, a o odczucia, o ich szczerosc i spontanicznosc. I
nalezy pamietac, ze z wspolbiesiadnikami zdarza sie pozniej pracowac,
kontaktowac na stopie sluzbowej, administracyjnej, czy neutralnej. I
jesli wtedy okaze sie, ze poetyka przy stole to jedno, a wulgarnosc,
brutalnosc, itp. poza stolem to drugie, to drugi raz do stolu nie
zaprosza, mimo, ze czlowiek obyty i odroznia Montrachet od Jurancon.
 
Ciag dalszy nastapi na wyrazne zyczenie.
 
                                                    Jurek Karczmarczuk
_______________________________________________________________________

Krzysiek Nowak
 
List do red.:
                          AMERYKANSCY LEKARZE
                          ===================
 
Jak sie grupa Naszych zbierze przy herbatce na imieninkach u Cioci,
najczesciej prawi o tym, co kogo gdzie strzyka - o szpitalach mozna
godzinami. Amerykanscy lekarze - wiadomo, w skalpelu najbieglejsi, tna
i szyja jak trza. Ale z podejsciem do czlowieka, to bywa roznie.
 
Panu Haftkowi ["Spojrzenia" nr 72] zachorowala zona; rachunki do domu 
przyszly, cos tam ubezpieczalnia pokryje, cos tam sie wysupla, cos sie 
wynegocjuje, cos sie umorzy. Ja opisze w skrocie, co przydarzylo sie 
mojej kolezance.
 
Ludzie czasami maja sie lepiej, czasami gorzej, czasami calkiem zle. I
jak ktos sie ma calkiem zle, to nazywa sie to depresja. Kolezanka konczy
studia, jest w dlugach po uszy, pracy nie moze znalezc. Niezly podklad
pod depresje. Jak sie tak czlowiek nad swoja sytuacja glebiej zastanowi,
to wpadnie w jeszcze czarniejsze mysli. A jak juz te mysli czlowieka
opetaja i zaczynaja dusic, to probuje sie to zwalczyc farmakologicznie.
 
Nerwosolka tutaj nie produkuja, bellargotu tez nie. Latwo zaladowac w
siebie jakies swinstwo sprzedawane w tutejszej aptece, zaraz obok
czekoladek. A i czekoladkami sie przejesc mozna. Przejadlszy sie,
kolezanka udala sie do doktora. Doktor opukal, ostukal, nie za bardzo
wysluchal, bo to przeciez zajmuje czas, a placa im od sztuki. A to, ze
ktos widzi podwojnie, to niestety jeszcze nie powod, zeby dwa razy tyle
kazac mu zaplacic. Ale o depresji pan doktor wysluchal i, jak uslyszal
od zalacej sie istotki, ze ma czarne mysli, i czasami sa to mysli o
wyskoczeniu z okna, to cos mu sie w glowce otworzylo i skierowal
momentalnie na psychiatrie.
 
Zabrali kobiete, zapakowali do lozka, zaaplikowali jakiegos ichniejszego
nerwosolka i wzieli pod obserwacje. Poobserwowali kilka dni i puscili
do domu. Pobyt dostarczyl niezwyklych wrazen, bo ktos obok na sali
pogryzl lekarza, za co wyladowal w miekkiej izolatce i wyl tak
potwornie, ze nijak zrelaksowac sie nie bylo mozna. Ogolnie atmosfera
na oddziale jakos odpoczynkowi nie sluzy. Ale nic, potrzymali, puscili,
zalecili sie nie denerwowac i zaraz przyslali rachunek. Wiadomo,
ubezpieczalnie cos tam pokrywaja, cos nie (z reguly 80-20), ale
problemy psychiatryczne sa jednym z tych drobnym druczkiem napisanych
wyjatkow.
 
Wiec do dwudziestu tysiecy dlugu za cztery lata studiow dopisalo sie
nastepne kilka tysiecy za pare dni w szpitalu. Kolezanka zadzwonila, aby
sie pozegnac. Mowi, ze chyba jednak teraz skoczy z tego okna. Wiem, ze
nie zartuje. Ot pomoc psychiatrow. Coz, Ameryka od tylu wyglada tez
ciekawie.
 
A na koniec kilka rad: jak biora do szpitala i kaza cos podpisac, to
podpisac, ale zaznaczyc gwiazdke i pod spodem drobnym druczkem napisac,
ze tylko sie godzi na to, co ubezpieczalnia pokrywa. A jak juz czlowiek
lekarzowi zalega, i nie ma za bardzo z czego zaplacic, to nie placic.
Lekarz sam sie rachunkami nie zajmuje. Oddaje ta dzialke firmie - taka
firma dostaje procent od tego, co zedrze. Jak czlowiek nie placi, to
moga na niego wyslac komornika, zaciagnac do sadu, ale to tez kosztuje,
i do tego jest potwornie klopotliwe. Latwiej machnac reka i umorzyc te
kilkaset zlotych. Ale jak sie klient odzywa, placi czesc, prosi ...
wowczas sie wlasnie z tym do sadu idzie, bo widac, ze ma jakies wyrzuty
sumienia, wiec wieksza szansa, ze sie z niego ostatni grosz wydusi.
 
                                                  Krzysiek Nowak
_________________________________________________________________________
 
Dariusz Czarkowski 
 
List do red.:
                       O OGORKU NA POWAZNIE
                       ====================
 
Odnioslem wrazenie, ze niezlego, zwlaszcza jesli chodzi o tematy
wspolczesne, satyryka M. Ogorka zawiodla znajomosc historii lub wyczucie
dobrego smaku (albo jedno i drugie). Chodzi mi o fragment satyry
"Matka-Polka" ("Spojrzenia" nr 72) poswiecony krolowej Jadwidze.
Poniewaz obawiam sie, ze wiecej ludzi czyta Ogorka niz podreczniki do
historii, nadsylam ponizszy list prostujacy skrzywiony obrazek.
 
Mijajace sie z faktami historycznymi dowcipkowanie Michala Ogorka na
temat krolowej Jadwigi spowodowalo, ze siegnalem do zrodel, a konkretnie
do "Historii Polski" Oscara Haleckiego (Nowy Jork, 1976), oraz do swej
pamieci. A oto co tam znalazlem.
 
W 1384 roku, w czternascie lat po smierci Kazimierza Wielkiego, przybyla
do Polski Jadwiga d'Anjou, najmlodsza corka krola Wegier Ludwika i
cioteczna wnuczka ostatniego Piasta. W tym samym roku jedenastoletnia
ksiezniczka zostala koronowana na *krola* Polski. W obliczu zagrozenia
krzyzackiego, polscy wielmoze przeznaczyli Jadwidze na meza, a sobie na
przyszlego krola, litewskiego ksiecia Jagielle. Na nic zdaly sie
poczatkowe protesty Jadwigi zareczonej uprzednio z Wilhelmem
Habsburgiem, synem ksiecia austriackiego Leopolda III. Nie pomogla
rowniez rycerska postawa narzeczonego, ktory sciagnal w 1385 r. pod
Krakow, by uwolnic swa wybranke od koniecznosci poslubienia
`barbarzyncy'. Polacy nie pozwolili Wilhelmowi wjechac do Krakowa.
Austriackie ksiazatko bylo zbyt slabe, by istotnie wzmocnic polskie
panstwo i do tego bylo Niemcem. W miedzyczasie podpisano juz uklad w
Krewie dajacy podstawy unii polsko-litewskiej, a i Jadwiga powoli dawala
sie przekonac do swej wielkiej historycznej roli. Po osiagnieciu przez
mlodziutka krolowa legalnego do zamazpojscia wieku dwunastu lat, do
Krakowa zjechal Jagiello i 18 lutego 1386 roku odbyl sie jego chrzest z
nadaniem imienia Wladyslawa, nastepnie slub krolewskiej mlodej pary i
koronacja Wladyslawa na krola Polski. W rok pozniej Wladyslaw Jagiello
ustanawia chrzescijanstwo oficjalna religia na Litwie odbierajac tym
samym Zakonowi Krzyzackiemu prawne podstawy do krucjat. Jadwiga w tym
czasie przywraca Polsce rejony Lwowa i Halicza, w ktorych jej ojciec
ustanowil wegierskich rzadcow. Wkrotce wojewoda moldawski sklada hold
nowopowstalemu poteznemu panstwu. Przyczyna klopotow w pierwszym okresie
istnienia unii polsko-litewskiej byly wielkoksiazece aspiracje kuzyna
Jagielly Witolda i jednoczesnie niechec krola Polski do przekazania
wladzy popularnemu na Litwie Witoldowi. Jadwiga odegrala duza role w
doprowadzeniu do ugody miedzy obydwoma ambitnymi przywodcami. Spotkanie
krolewskiej pary i Witolda w 1392 roku w Ostrowie Mazowieckim
zaowocowalo wyrwaniem tego ostatniego spod wplywow Zakonu i rozpoczelo
ponad trzydziestoletnia scisla wspolprace kuzynow. Jadwiga dzialala
jako wspolrzadca zarowno na polu politycznym jak i organizacji panstwa.
W 1397 roku osobiscie spotkala sie z Wielkim Mistrzem krzyzackim w
sprawie Ziemi Dobrzynskiej, co zapobieglo konfliktowi zbrojnemu, do
ktorego Polska nie byla jeszcze gotowa. Jednoczesnie podjela starania o
odrestaurowanie zalozonego w 1364 roku Uniwersytetu Krakowskiego.
Wzorem miala byc paryska Sorbona. Koniec XIV wieku przyniosl radosna
nowine w prywatnym zyciu krolewskiej pary. Krolowa spodziewa sie
potomka. Niestety, jedyne dziecko Jadwigi umiera zaraz po urodzeniu, a
wkrotce poporodowe komplikacje doprowadzaja do smierci matki. Doczesne
szczatki tej wybitnej srednowiecznej kobiety spoczywaja w Katedrze
Wawelskiej. Rok po smierci krolowej, w 1400 roku, otworzyla ponownie
swe podwoje uczelnia znana dzis jako Uniwersytet Jagiellonski.
 
                                         Dariusz Czarkowski
________________________________________________________________________
 
Redakcja "Spojrzen": krzystek@u.washington.edu (Jurek Krzystek)
                     zbigniew@engin.umich.edu (Zbigniew J. Pasek)
                     karczma@univ-caen.fr (Jurek Karczmarczuk)
                     bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca (Mirek Bielewicz)
stale wspolpracuje:  cieslak@ddagsi5.bitnet (Maciek Cieslak)
 
Copyright (C) by Mirek Bielewicz 1993. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.
 
Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.
 
Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous
FTP i gopher, adres:  (128.32.162.54), directory:
/pub/polish/publications/Spojrzenia.
 
____________________________koniec numeru 73____________________________