_______________________________________________________________________
                                            ___
             __  ___  ___    _  ___   ____ |  _|  _   _  _  ___
            / _||   ||   |  | ||   | |_   || |_  | \ | || ||   |
           / /  | | || | |  | || | |   / / |  _| |  \| || || | |
         _/ /   |  _|| | | _| ||   \  / /_ | |_  | |\  || ||   |
        |__/    |_|  |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_|
                          |___|
_______________________________________________________________________

Piatek, 28.08.1992.                                               nr 39
_______________________________________________________________________

W numerze:

  Piotr J. J. Szymanski - Kilka slow o "donoszeniu"
      Roman Lewandowski - Major w Paryzu
        Izabella Bodnar - Co nowego na Olimpie? Slawomir Mrozek
          Pawel Penczek - Jeszcze o Powstaniu Warszawskim
       Andrzej M. Kobos - Odpowiedzialnosc za slowo
         Jurek Krzystek - Piekno w literaturze
        Adam Strzembosz - Co ma byc ostrzezeniem dla przyszlych
                          pokolen?
         Mariusz Gorzka - Bog milczacej obecnosci
_______________________________________________________________________

[Od redaktora dyzurnego: na poczatek o redakcyjnej kuchni "Donosow" od
kuchni pisze jeden z ich wspoltworcow. Potem mala dawka kultury (poki
politycy sa jeszcze na wakacjach): co dzieje sie z "Majorem" Fydrychem i
co slychac u Slawomira Mrozka. Dalej nieco ciezsza tematyka: uwagi Pawla
Penczka dotyczace Powstania Warszawskiego, list Andrzeja Kobosa,
poruszajacy dwie kwestie: powstania i oceny stalinizmu oraz poglady
redakcji na te ostatnia kwestie. Tego, ze sprawa okresu stalinowskiego
jest daleka od zamkniecia, dowodzi list Adama Strzembosza do "GW",
bulwersujacy nie tylko ze wzgledu na podane fakty, ale rowniez dlatego,
ze autor jest sedzia Sadu Najwyzszego. Numer zamykamy refleksja
o polskich kamedulach. zjp]
_______________________________________________________________________

Piotr J. J. Szymanski 


                       KILKA SLOW O "DONOSZENIU"
                       =========================


"DONOSY" zawdzieczaja swoje powstanie przypadkowi, a temu ostatniemu
pomogla z kolei jedna z wojskowych komisji uzupelnien. Tak sie zlozylo,
ze latem 1989 roku kilku fizykow z Uniwersytetu Warszawskiego (a
dokladniej: z Hozej) wyjechalo za granice, a jeden musial zostac, bo
armia go nie puscila. Byl sierpien, w Polsce bardzo duzo sie dzialo --
zaczal wiec wysylac kolegom, via e-mail, krotkie informacje na temat
biezacych wydarzen (nazywal je "donosami"). Po kilku dniach okazalo sie,
ze nie tylko oni je czytaja -- znalazlo sie wiecej Polakow zadnych
"goracych" wiesci z kraju. Ksawery Stojda (Xawer), bo to wlasnie jego
wyjazd byl z blizej nieznanego powodu grozny dla obronnosci PRL-u, zadal
sobie stare jak swiat pytanie "Why not?". Tak wlasnie powstaly "DONOSY".

Pierwsze numery nie mialy jednolitej szaty graficznej, ktora pojawila
sie dopiero po okolo 50 numerach; nie byly tez jeszcze regularnym
dziennikiem -- byly dni, kiedy nie dzialo sie nic *bardzo waznego*, a
Xawer byl wtedy "samotnym strzelcem". Dopiero, gdy redakcja rozrosla sie
do czterech osob (do naczelnego dolaczyli Lena Bialkowska, Michal
Jankowski i Jerzy Michal Pawlak), a liczba czytelnikow przekroczyla 100
osob, trzeba bylo pomyslec o pewnej formalizacji przedsiewziecia.
Swiadomosc, ze na "drugim koncu" ktos czeka na codzienne wiesci z kraju
mobilizowala redaktorow. Powstal charakterystyczny naglowek i stopka
informacyjna, powstala tez lista dystrybucyjna. Przez pierwszy rok
"DONOSY" byly rozsylane z Genewy -- macki poczty elektronicznej nie
siegaly jeszcze wtedy do Polski. Tak sie jednak zlozylo, ze trzej
redaktorzy byli (i sa) nie tylko fizykami (z wyksztalcenia), ale takze
wysoce sprawnymi specami od komputerow (z potrzeby). Znalazl sie tez
przyjaciel pracujacy na stale w Szwajcarii (Ryszard Gokieli), ktory
wzial na siebie ciezkie brzemie kolportazu. Kazdy numer, redagowany w
Warszawie na zwyklym PC wyposazonym w modem, wedrowal po kablu
telefonicznym do Genewy (codzienna walka ze slynnymi polskimi
telefonami...) i tam dopiero trafial do ogolnoswiatowej sieci
komputerowej, a przez nia dalej, do komputerow czytelnikow.

Nizej (wyzej) podpisany dolaczyl do redakcji (jako jedyny nie-fizyk) w
kwietniu 1990 roku i od tego czasu pracujemy w piatke. Na scianie malego
pokoiku redakcyjnego na Hozej wisi grafik, do ktorego z mniej wiecej
tygodniowym wyprzedzeniem wpisuja sie poszczegolni redaktorzy,
deklarujac przygotowanie, napisanie i rozeslanie numeru "DONOSOW" w
danym dniu. Oczywiscie zdarza sie, ze jedno wydanie przygotowuja dwie
lub trzy osoby, zawsze jednak staramy sie, aby najwiecej do powiedzenia
mial ten, kto ostatecznie podpisuje numer swoim nazwiskiem. "DONOSY" nie
maja jednorodnej "linii programowej", rozne sa bowiem sympatie
polityczne ich tworcow. Co prawda, nasza swietlana idea jest
przekazywanie *informacji*, czy, jak kto woli, faktow, a nie *opinii*,
ale czesto nie udaje sie nam powstrzymac od dodania wlasnego komentarza
-- staramy sie, aby byl on wyraznie zaznaczony (nawiasy kwadratowe) i
podpisany (inicjaly autora). Jak dotad odbiorcy "DONOSOW" nie narzekaja
na wynikla z tego faktu roznorodnosc, a dzieki niej wlasnie maja one
specyficzny, *ludzki*, a nie sucho informacyjny charakter. Kiedy jednak
komus z nas zdarzy sie przemycic (mniej lub bardziej swiadomie) swoje
wlasne opinie czy sympatie *pomiedzy* informacjami, czytelnicy
bezblednie je odnajduja i nieraz slusznie pietnuja ich autora.

Od jesieni 1990 roku Polska jest czlonkiem European Academic Research
Network (EARN), bedacej fragmentem ogolnoswiatowej sieci "BitNet".
"DONOSY" byly jednym z pierwszych uzytkownikow warszawskiego wezla tej
sieci, mieszczacego sie w Centrum Informatycznym Uniwersytetu
Warszawskiego (CIUW). Mozliwosc realizowania kolportazu "na miejscu"
znacznie uproscila sprawe rozsylania, choc nadal nie zawsze oczywiste
jest, dokad latwiej sie dodzwonic: na Krakowskie Przedmiescie, czy do
Genewy. Dzieki wspomnianym wczesniej umiejetnosciom swych redaktorow,
"DONOSY" sa dzis rozsylane z Warszawy automatycznie, a nad cala
procedura czuwaja dodatkowo nasi wspolpracownicy w Hamburgu (od roku
pracuje tam jeden z redaktorow, Jerzy Michal Pawlak) i w Waszyngtonie
(Przemek Klosowski; przygotowuje on takze angielskojezyczna wersje
dziennika). To wlasnie dzieki nim i stworzonemu systemowi rezerwowych
kanalow dystrybucji (czesto jest to siec "InterNet") "DONOSY" docieraja
niemal codziennie do okolo 3000 osob na calym swiecie. Nie zawsze jednak
potrafimy przewidziec awarie komputerow lub "ominac" popsute maszyny --
staramy sie wtedy, zgodnie z prosbami czytelnikow, dosylac brakujace
numery.

Nasza praca przy redagowaniu "DONOSOW" ma charater calkowicie
hobbystyczny i zajmujemy sie dziennikarstwem jedynie amatorsko. Ot,
grupka ludzi, ktorzy nie tylko lubia pisac, ale jeszcze chca, zeby inni
to czytali. Czujemy sie potrzebni, ale jednoczesnie traktujemy to co
robimy jako przyjemnosc, a nie bezwzgledny obowiazek. Kazde z nas
zarabia na chleb w jakis inny sposob i nie zamierzamy zyc z wydawania
"DONOSOW". Pomijajac wszelkie sprawy formalne (korzystamy, na przyklad,
z sieci akademickiej, ktorej statut wyklucza dzialalnosc komercyjna),
uwazamy nasza dzialalnosc za rodzaj zabawy, wartosciowej tylko wtedy,
gdy taka pozostanie.

Z serwisu informacyjnego "DONOSOW" korzysta kilkanascie polskojezycznych
stacji radiowych i telewizyjnych, rozsianych po calym swiecie. Nie mamy
jednak absolutnie zadnej sankcji wobec osob i instytucji, ktore
przedrukowuja lub puszczaja w eter zebrane przez nas wiadomosci bez
naszej zgody (a czasem nawet bez podania zrodla). Jesli nie powstrzymuje
ich ani informacja zawarta w stopce, ani fakt, ze "DONOSY" znajduja sie
na oficjalnej liscie wydawanych na swiecie gazet (ISSN 0867-6860) i maja
swoje dwa (wersja polsko- i angielskojezyczna) numery katalogowe w
Bibliotece Kongresu Stanow Zjednoczonych, to coz mozemy poczac. Prawie
zawsze udzielamy zgody na przedruk, wymagajac jedynie podania zrodla --
uwazamy bowiem, ze mamy prawo do tego, aby ewentualne splendory splywaly
wlasnie *na nas*, nawet wtedy, jesli ktos inny na tym zarabia (taka
zubozona wersja prawa autorskiego). Od pewnego czasu chodzi nam tez po
glowie idea stworzenia komercyjnej wersji "DONOSOW".

Pomimo tego, ze nasza praca jest calkowicie "woluntarystyczna", czasem
redakcja musi ponosic wydatki. Jak glosi naglowek, "DONOSY" to 'Tytul
finansowany przez czytelnikow za czesciowym posrednictwem The North
American Study Center for Polish Affairs ("STUDIUM")'. W ciagu trzech
lat istnienia dziennika mialy miejsce dwie skladki, organizowane przez
naszego "bankiera" (kolejny przyjaciel redakcji, tym razem z Silver
Spring, Md.). Szczodrosc czytelnikow umozliwila nam zakup komputerow
redakcyjnych oraz uiszczenie przeroznych oplat zwiazanych z
"uoficjalnieniem" "DONOSOW". Z pozostalej czesci pieniedzy dlugo
korzystalismy kupujac po prostu rozne gazety i wydawnictwa, na ktorych
opieramy sie redagujac numery.

Nasza najwieksza przyjemnoscia sa spotkania z czytelnikami, ktorzy,
niejako z definicji samego dziennika, na codzien sa raczej daleko. W
ciagu roku jest kilka takich okresow, kiedy Polacy z calego swiata
sciagaja w rodzinne strony i wtedy wlasnie staramy sie organizowac nasze
redakcyjne "podwieczorki". Ich urok polega w duzej mierze na tym, ze
nigdy nie wiadomo, kto skorzysta z naszego zaproszenia i takie spotkania
zawsze sa pelne milych niespodzianek. Dodatkowo daja nam one sposobnosc
do wysluchania tak potrzebnych uwag i spostrzezen, ktore staramy sie
wcielac w zycie.

Bedziemy starali sie wydawac "DONOSY" tak dlugo, jak pozwola nam na to
okolicznosci. "Odpowiedzialnosc" wobec 3000 bezposrednich odbiorcow i
blizej nie okreslonej liczby tych, ktorzy otrzymuja "DONOSY" z drugiej
reki, motywuje nas z pewnoscia lepiej, niz dwa, trzy lata temu. Bardzo
pomagaja nam listy od czytelnikow i (niestety mniej liczne) spotkania z
nimi. Kazde z nas ma jednak wlasne zycie: dlugi pobyt za granica; nawal
pracy tu, w Polsce; studia; rodzina, dzieci -- wszystko to dzieje sie
przeciez rownolegle z zabawa pod nazwa "DONOSY" i jest, na dluzsza mete,
po prostu wazniejsze. Nie zamierzamy wiec ciagnac niczego na sile i nie
mozemy czynic zadnych obietnic w tej kwestii. Niech wszystkich naszych
sympatykow i przeciwnikow pocieszy fakt, ze lubimy okragle, "zamkniete"
liczby, a nasze male jubileusze obchodzimy, kiedy numer "DONOSOW"
osiaga wartosc rowna kolejnej potedze liczby 2 (to tez efekt
"binarnych" odchylen redakcji). Niemal rowno rok temu mielismy numer
512. Jesli dotrwamy do numeru 1024, to nastepny... Policzcie sobie
sami.

Piotr J. J. Szymanski

_______________________________________________________________________

[Spotkania, 16-22.07.1992]

Roman Lewandowski


                             MAJOR W PARYZU
                             ==============


Waldemar Major Fydrych, lat 38, legendarny zalozyciel "Pomaranczowej
Alternatywy" od kilkunastu miesiecy mieszka w Paryzu. Utrzymuje sie z
remontow.

Dla takich jak on - uchodzcow artystycznych - to na poczatku wiecej niz
styl zycia. Za zarobione przez kilka dni pieniadze mozna przezyc wiele
tygodni. Fydrych, artysta z krwi i kosci, podchodzi do nowych obowiazkow
sumiennie i z przejeciem. Zaczynal w ekipie Jacka Winklera, kombatanta z
Afganistanu. Poznali sie na wystawie, ktora Major mial w Grand Palais z
inicjatywy francuskiego ministra kultury Jacka Langa, zaraz na poczatku
pobytu. Nastepnych wystaw juz nie bylo, nie robil niczego w tym
kierunku. Jacek Winkler, ktory sluzyl u komendanta Massuda, nauczyl go
wiec klasc tynk. U Serge'a Francuza nauczyl sie z kolei malowania. Serge
jest wielkim oryginalem. Potrafi wyciagnac dziennie do dwu tysiecy
frankow. Bierze remonty na wysokosciach, wymagajace specjalnych
zabezpieczen, po czym - niczego nie stawiajac - pracuje przechodzac po
gzymsach.

Major przystepuje do pracy skoncentrowany, troche jak do medytacji.
Malujac wpatruje sie w czubek pedzla i pomalu, ale systematycznie
kladzie farbe. Nie robi przerw. Przerwa jest dopiero w poludnie. W
poludnie caly Paryz wstepuje do niezliczonych barow i kafejek. W tlumie
fachowcow, ktorzy gawedza przy stolikach nakrytych napredce papierowymi
obrusami, wyroznia Majora wyglad. Marynarka w kratke, szara koszula,
rece w farbie, czasem kropla na nosie, wlosy przyproszone pylem. Nie
rozstaje sie nigdy z parciana torba, w ktorej nosi swoje skarby. Szkic
powiesci, fragmenty scenariusza, katalog zdjec z happeningow,
szczoteczka do zebow, podreczniki do nauki jezyka. Nie ma tylko wycinkow
prasowych o "Pomaranczowej Alternatywie", mimo ze pisaly o niej
najpowazniejsze gazety swiata. Do prezentacji skarbow dochodzi tylko na
czyjes wyraznie zyczenie. Najwieksze wrazenie robia zdjecia tlumow na
ulicach Wroclawia. Czy doszlo do rozlewu krwi? Nie, wyjasnia Major.
Wtedy tlum akurat krzyczal, zeby go powiesic. Byl sadzony za rozdawanie
podpasek higienicznych. Na sali sadowej i przed gmachem sadu stali
"pomaranczowi" i skandowali "Powiesic Majora!". Aha - przypomina sobie
jeszcze - to wlasnie wtedy Walesa wystosowal apel, zeby go uwolnic,
chociaz Walesy, prawde mowiac, nigdy nie poznal osobiscie.

Ciagnac watek prezydencki wyjasnia, ze byl kontrkandydatem Jaruzelskiego
do tego urzedu, potem startowal jeszcze do Senatu, ale przegral z
Modzelewskim. W ostatnich wyborach nie mogl juz wziac udzialu, gdyz
bawil w Paryzu i byl zaabsorbowany remontami, wystosowal jedynie apel o
zachowanie rozwagi i spokoju w tym tak waznym dla Ojczyzny momencie. Oba
apele wydrukowala "Gazeta Wyborcza", ktora czyta w Polsce piec milionow
ludzi.

Major stroni od uzywek, czasem da sie namowic na cienkie, rozowe wino.
Odmawia aperitifu i calvadosu, ktory podaja po deserze do kawy. Nie
gardzi serami, lubi tez przystawki z ryb, a stek musi byc zawsze dobrze
wypieczony. Pol do drugiej, obiad dobiega konca. Powrot do malowania.

Wieczorem odwiedza znajomych. Rusza w rejs, godzinami snuje sie po
paryskich bulwarach i zakamarkach miasta, ktore uwaza za magiczne.
Polski Paryz to kilkunastoosobowe klany znajomych, ktore nie wiedza badz
ignoruja swoje wzajemne istnienie. Major jest lacznikiem miedzy klanami.
Robiac zakupy w dzielnicy chinskiej zaglada do Ireny Lasoty. Do
Chojeckiego, kiedy ten mieszkal jeszcze we Francji, wpadal bez
zapowiedzi. Czul sie u niego, w podparyskiej dolince Chevreuse, jak u
siebie w Pasiece w Sudetach. Jacek Winkler mieszka niedaleko metra
Stalingrad w starym Paryzu, przeznaczonym do wyburzenia. Rafal Gan-
Ganowicz, swego czasu najemnik, podejmuje go w Klubie Kombatanta. Jest
jeszcze Andrzej Dobosz i Maria de Hernandez-Paluch. Kontaktuje sie ze
znajomymi z Wroclawia. Ma takich miejsc kilkanascie.

Jako swoja glowna kwatere wymienia adres przy prestizowej avenue Foch. Z
malego pokoiku na poddaszu (tzw. chambre de bonne przynalezacy do
apartamentow hr. Orlowskiego) widzi zwienczenie Luku Triumfalnego, z
pokoju obok, ktory zajmuje sekretarz hrabiego, nowoczesny Luk dzielnicy
Defense. Bywa u znajomych i przyjaciol, a oni nawet nie orientuja sie,
ze on u nich przemieszkuje po kilka dni. Sprzata po sobie, nie podchodzi
do telefonu, nie ma zadnych specjalnych wymagan. Zaszywa sie w kacie i
pisze. Kiedy nie pracuje fizycznie, podstawe jego wyzywienia stanowi
gotowana soczewica.

Codziennie zjawia sie w Centrum Pompidou. Tlum studentek z calego
swiata. Major uczy sie w darmowych kabinach i prowadzi strategiczne
obserwacje. Ostatnio zainteresowal sie pewna Iranka. Na uwagi, dlaczego
nie robi kariery, reaguje z wyrazna irytacja. On na razie ma dosc
Polski, chociaz moglby w niej zostac wysokim urzednikiem panstwowym. Ze
swojego resortu (wojskowosc) zna dobrze Jasia Parysa, potrafilby tez
zaczepic sie w kulturze. Zastanawia sie jednak nad dyplomacja. Posada
stroza w ambasadzie, wyjasnia, satysfakcjonowalaby go w zupelnosci.

_______________________________________________________________________

[Przekroj, 24.07.1992]

Izabella Bodnar


                 CO NOWEGO NA OLIMPIE? SLAWOMIR MROZEK
                 =====================================

W maju i czerwcu slawny dramaturg przebywal we wloskiej Sienie. Tam - na
festiwalu autorow dramatycznych rezyserujacych osobiscie wlasne dziela -
odbyla sie swiatowa prapremiera jego najnowszej sztuki "Wdowy".
Zrealizowal ja z grupa mlodych krakowskich aktorow, glownie studentow
PWST. Wspolnie przybyli pozniej pod Wawel, by pokazac "Wdowy" podczas
europejskiego Miesiaca Kultury.

- Mam zawodowa sklonnosc, zeby nie mowic byle czego i byle jak. Po co
plesc trzy po trzy - usprawiedliwial sie kiedys Slawomir Mrozek, gdy go
pytano, dlaczego nie udziela wywiadow. Wierny tej zasadzie do dzis,
przystal w Krakowie tylko na konferencje prasowa.

- "Wdowy" powstaly w piec lat po "Portrecie" - powiedzial dziennikarzom.
- W trybie ... przyspieszonym i wyjatkowym. Sztuke pisalem od poczatku
stycznia do marca. Kiedy ukaze sie ona druku? Tekst jej - to nie
literatura. To show biznes. Gdy publikuje sie tekst sztuki, istnieje
obawa, ze ktos go wykorzysta i - bez porozumienia z moim agentem - zrobi
przedstawienie np. w Pernambuco. Piractwo kwitnie przeciez i w tej
dziedzinie. Mam, co prawda, nowego, silnego agenta, ktory to kontroluje,
ale pamietajmy, ze opublikowany w Polsce tekst sztuki ma zasieg
swiatowy. A tekst - to po prostu pieniadze: z nich zyje ja i moj agent.

Fani Mrozka od dawna czekali na jego nowa sztuke, wierzac, ze tylko ten
Wielki Szyderca moze napisac dzielo inspirowane wspolczesna sytuacja w
swoim kraju. Ale jakze odlegle sa "Wdowy" od "Emigrantow" czy
"Portretu". Sam autor przyznal, ze o sytuacji spoleczno-politycznej w
Polsce nic nie wie: - Mieszkam w gorach Meksyku, w miejscu izolowanym od
wszelkiej informacji. Prase polska otrzymuje z opoznieniem 3 tygodni do
2 miesiecy, jestem wiec calkowicie odciety od aktualnosci i proba
wydawania sadow o sytuacji w Polsce bylaby z mojej strony arogancja.

Zapytanu o plany powrotu do Polski, odparl: - Nie zamierzam wrocic tu na
stale. Jestem silnie osiedlony w Meksyku i na tyle postarzaly - mam 62
lata - ze trudno mi sie przemieszczac jeszcze raz, a robilem to juz
wiele razy i zawsze bardzo radykalnie. Dzis nalezy mi sie juz stale
miejsce. Mam poczucie, ze ono tam, w Meksyku, istnieje - to ogromnie
wazne miec je wreszcie po tylu "przeciagach", w ktorych zylem. W Polsce
chce jednak przebywac o wiele dluzej i czesciej niz dotad. W najblizszym
sezonie mam zamiar rezyserowac w Starym Teatrze w Krakowie "Wdowy", bo
... bardzo bym nie chcial przebywac w Polsce w charakterze
nieokreslonym. Tylko kiedy czlowiek cos robi, czuje sie normalnie.

_______________________________________________________________________

[Ponizszy tekst ukazal sie wczesniej na Poland-L]

Pawel Penczek 


                    JESZCZE O POWSTANIU WARSZAWSKIM
                    ===============================


W 37 numerze Spojrzen ukazal sie tekst Andrzeja Pomiana omawiajacy
Powstanie Warszawskie. Tekst dla mnie osobiscie nieco zaskakujacy, gdyz
niejako 'a posteriori' uzasadniajacy decyzje rozpoczecia Powstania
imponderabliami, natomiast pomniejszajacy (w moim rozumieniu) poniesione
straty i szkody nie do naprawienia przez nastepne pokolenia. W sposob
charakterystyczny tekst NIE podaje np. liczby ofiar cywilnych, co jest
dziwnym przeoczeniem w tekscie rocznicowym.

Poza wszystkim innym obawiam sie, ze autor nie jest warszawiakiem. Gdyby
tak zniszczenia o podobnej skali wytarly z mapy Krakow z jego
mieszkancami, zapewne bylbym w pelni za imponderabliami. Poniewaz jednak
Powstanie zniszczylo Warszawe taka, w jakiej moja rodzina zamieszkiwala
od pokolen, mam swoje watpliwosci. Co najwazniejsze Powstanie wyniszczylo
(rekami Niemcow i ich oddzialow sojuszniczych) warszawska inteligencje.
Uwazam, ze jest to najwieksza tragedia, ktora w dodatku w znacznej
mierze ulatwila komunistom przejecie wladzy w powojennej Polsce i
nadanie jej takiego, a nie innego charakteru. Nie bez racji Krakow
zachowal swoj "konserwatywny" charakter stajac sie sola w oku nowych
wladz. W Warszawie natomiast nowopowstaly aparat rzadowo-administracyjny
zostal obsadzony ludzmi nowymi, ludzmi znikad, a w duzej mierze stalo
sie to mozliwe za sprawa "prozni" wywolanej stratami ludnosciowymi w
Powstaniu.

Rozumiem jednak, ze dyskusje o sensownosci Powstania beda sie toczyc tak
dlugo, jak dlugo sa na swiecie Polacy (nota bene Powstanie Warszawskie
jest zdarzeniem z IIWW praktycznie nie znanym na Zachodzie, gdy
wspominam o nim, rozmowca zazwyczaj przypuszcza, ze mowie o Powstaniu w
Gettcie Warszawskim). Nie chcac jednak rozpoczynac dyskusji na ten
temat pozwole sobie zwrocic uwage na inny zaskakujacy fragment tekstu
A.Pomiana:

>A teraz bomba! Ogloszony niedawno dokument oparty na wynurzeniach gen.
>Leona Bukojemskiego, jednego z "wtajemniczonych", stwierdza, bez
>zadnych watpliwosci, ze "Stalin zamierzal wcielic Polske do Zwiazku
>Sowieckiego i uczynic z niej 17 republike zwiazkowa. Plany te
>udaremnilo Powstanie Warszawskie. W obliczu sytuacji powstalej w
>Warszawie, Kreml zrezygnowal z aneksji Polski" [2]. Tak wiec mimo
>przegranej militarnej i zniszczen - Powstanie Warszawskie osiagnelo w
>znacznej mierze swoj cel polityczny: nie dopuscilo do nowego
>wykreslenia Polski z mapy Europy. Nie bylo "burza w szklance wody" [3].
...
>
>__________________________________
>[2] "Stosunki Rzeczypospolitej Polskiej z Panstwem Radzieckim
>    1918-1943", Wybor dokumentow, Wybor i opracowanie Jerzy
>    Kumaniecki, Warszawa 1991, s. 242
>[3] Jan Nowak (Zdzislaw Jezioranski), "Kurier z Warszawy",
>    Londyn 1978, s. 319

Faktycznie bomba! Nie wiem niestety, kto to Leon Bukojemski ani nie znam
zacytowanego "Wyboru dokumentow". Co gorsza A. Pomian skromnie nie
podaje, jaki to dokument *stwierdza bez zadnych watpliwosci*, ze "Stalin
zamierzal wcielic Polske do Zwiazku Sowieckiego i uczynic z niej 17
republike zwiazkowa. Plany te udaremnilo Powstanie Warszawskie. W
obliczu sytuacji powstalej w Warszawie, Kreml zrezygnowal z aneksji
Polski". Moze ktos z uczestnikow listy czytal cytowana ksiazke i pamieta
ten dokument? Moze ktos moglby go przytoczyc? Moze ktos z Polski?

Mnie informacja ta o tyle zaskoczyla, ze decyzja o powstaniu Rzadu
Lubelskiego jest wczesniejsza od Powstania i Manifest Lipcowy (jak sama
nazwa wskazuje) powstal przynajmniej kilka tygodni przed wybuchem
Powstania. Co wiecej ksztalt powojennej Europy byl juz w duzej mierze
okreslony w rozmowach miedzy mocarstwami i w calej pozniejszej historii
obie strony przestrzegaly ukladow mozliwie wiernie. A. Pomian nie podaje
niestety, z jakiego okresu pochodzi dokument - z 39, 41, 42, a moze 43 ?
Polityka radziecka wobec Polski ewoluowala bardzo szybko w tym okresie,
no i zmienialy sie stosunki z aliantami.

                                             Pawel Penczek
_______________________________________________________________________

[Ponizszy tekst ukazal sie wczesniej na Poland-L]

Andrzej M. Kobos 


                      ODPOWIEDZIALNOSC ZA SLOWO
                      =========================


Szanowny Panie Redaktorze,

Z duzym zainteresowaniem przeczytalem w "Spojrzeniach" nr. 37, dwa
artykuly: jeden Andrzeja Pomiana o Powstaniu Warszawskim, a drugi
Henryka Daski o ocenie polskich tworcow socrealizmu. Tak sie sklada, ze
oba te zagadnienia sa mi bardzo bliskie. Pragne poczynic krotkie
komentarze do obu artykulow.

1) Andrzej Pomian slusznie podkresla znaczenie "imponderabilii" w
   decyzji Komendy Glownej A.K. wywolania Powstania Warszawskiego, a
   takze w jego pozniejszej ocenie historycznej. Do stwierdzen Pomiana
   chcialbym tylko dodac, ze ow aspekt imponderabilii, jak rowniez
   wojskowe aspekty w podjeciu decyzji, opisal dosyc dokladnie gen.
   Tadeusz Pelczynski-"Grzegorz", szef sztabu K.G. A.K., w rozmowie
   z historykiem Powstania Janem Ciechanowskim. Rozmowa ta zostala
   opublikowana przed kilkoma laty w paryskich "Zeszytach
   Historycznych". Powiem tylko, ze gen. Pelczynski podkresla olbrzymia
   wage owych imponderabilii.

   Andrzej Pomian cytuje w jednym miejscu Jana Nowaka z "Kuriera
   z Warszawy". Byc moze powinien on byl zacytowac rowniez i inne
   zdanie z tej ksiazki, dla mnie kluczowe dla historycznego znaczenia
   Powstania; "Powstanie uratowalo dusze narodu, ktory mogl oprzec sie
   sowietyzacji". Z drugiej jednak strony, Powstanie wyniszczylo sily
   wojskowe i organizacje militarna, ktore bardziej czynnie
   i skutecznie moglyby pozniej opierac sie nowemu okupantowi. Nawiasem
   mowiac, byl to jeden z zarzutow, ktore po zakonczeniu wojny gen.
   Anders stawial gen. Komorowskiemu. Pomijam tutaj sprawe olbrzymich
   strat wsrod ludnosci cywilnej i doszczetnego nieomal zniszczenia
   miasta.

   Nalezy jeszcze podkreslic, ze chociaz rozkaz "rozpoczecia dzialan"
   powstanczych zostal wydany przez gen. Tadeusza "Bora"-Komorowskiego
   31 lipca ok. 6 popoludniu, to koncepcja i wojskowe planowanie
   Powstania opracowywane byly przez z gora dwa lata. Istnieje na ten
   temat olbrzymia literatura dokumentalna.


2) Pan Dasko w swoim artykule, wyraznie sympatyzujacym z innym
   artykulem Marka Adamca, zupelnie pomija najistotniejszy, wg mnie,
   aspekt braku pozniejszego, jednoznacznego odzegnania sie tworcow
   socrealistycznych od ich dawnej tworczosci i ich rozliczenia sie
   wobec czytelnikow ze swoich dawnych postaw, nie zas traktowania
   tamtego okresu za pewien, co prawda wstydliwy, okres w ich
   tworczosci artystycznej, za pewna przygode intelektualna, nie
   obciazajaca ich, ani nie podwazajaca ich wiarygodnosci, kiedy teraz
   podejmuja wysilki moralizatorskie.

   Takie jasne rozliczenie sie stanowi oczywiscie klucz do unikniecia
   sprowadzenia zagadnienia do absurdu i do uniemozliwienia Feliksowi
   Edmundowiczowi przesylania nam czulych usmiechow zza grobu. Rzecz w
   tym, ze bardzo nieliczni z tamtych tworcow wyciagneli owe szkielety
   z szafy swojej tworczosci.

   I jeszcze jedno. Pan Dasko wymienia Stanislawa Lema. Pan Dasko,
   znajacy "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda od podszewki, zapewne
   pamieta, co jego przyjaciel napisal tam o Lemie:

     "Zyje w Polsce mlody - chyba w moim wieku - pisarz nazwiskiem
     Stanislaw Lem. Jest to swietny pisarz, ale waloru jego mozna sie
     tylko domyslac. Zdaje sie, ze na samym poczatku cos tam drukowal w
     "Tygodniku Powszechnym", ale potem nazwisko jego wiaze sie juz
     tylko z oficjalnymi czasopismami i ksiazkami, ktore mu wydaja,
     i ktorych odbior preparowany jest bez trudu przez komunistyczne
     wydawnictwa i komunistycznych krytykow wedlug zelaznych kryteriow
     zasady "jak trzeba". Lem uprawia owe popularnonaukowe fantazje
     znane na Zachodzie jako "science fiction", wydaje sie jednak,
     ze dysponuje on wiedza, a nade wszystko kultura pisania
     i gietkoscia wyobrazni i narracji w takim stopniu, ze stary Wells
     zzielenialby, gdyby sobie Lema poczytal. Niedawno przeczytalem
     opowiadanie Lema w "Dookola Swiata" - nazywalo sie "Krysztalowa
     kula" i mialo na mnie wplyw osobliwy. Nie przypominam sobie, abym
     uprzednio mial do czynienia z literatura, ktora tak jednako
     budzilaby we mnie zachwyt i obrzydzenie. Jest to opowiadanie
     o opowiadaniach, misterna petla eudycji, wyksztalcenia, nauk
     scislych, fantastyki, imaginacji, konkwistadorzy i termity,
     oblakana zadza zlota i entomologia - jakas niezwykla literacka
     fuga, polifonia i kontrapunkt o przedziwnej subtelnosci
     rozumowania, obrazowania i uzasadnien. Wszystko zas spina watek
     o agencie amerykanskiego wywiadu, ktory usiluje okrasc
     francuskiego profesora, naturalnie postepowca i czlonka Ruchu
     Pokoju, z jego odkryc i badan. I co z tego Lem ma? Oczywiscie, ma
     opublikowane opowiadanie, ktore bronic mozna argumentem, ze owe
     dwie pyszne historie, czyli dwa glowne watki, nie ukazalyby sie
     w druku, gdyby nie trzeci. Ale czy mozna ratowac cokolwiek za cene
     niedorzecznosci? Czy, koncesja, czyli srodek nie staje sie
     dominanta? Jesli kultura jest tlenem ludzkosci, to kazde zatrucie
     powietrza sie liczy, nawet najulotniejszy bzdet czuc. Lem woli,
     zeby opowiadanie zylo, nawet napietnowane wulgarnym idiotyzmem,
     lecz dla mnie - i zapewne dla bardzo, bardzo wielu - literatura,
     ktorej domalowuje sie wilcze kly imperializmu na przepustke,
     przestaje zyc."

   Powinno to chyba wystarczyc, aby nie powtarzac za Adamcem nazwiska
   Lema, jako argumentu przeciwko retrospektywnemu poszukiwaniu
   "odpowiedzialnosci za slowo". Jest raczej oczywiste, ze efekt
   deprawacyjny tego, co napisali byli np. Lem lub Mrozek, byl
   nieporownywalnie mniejszy od tego, co napisali np. Jerzy
   Andrzejewski lub Kazimierz Brandys w swoich klamliwych utworach,
   walkowanych pozniej przez wiele lat PRL-u i wpychanych w mozgi
   mlodziezy. Ci ostatni, chociaz stali sie pozniej heroldami
   liberalizmu, nigdy nie postawili zagadnienia swojej dawnej
   tworczosci w sposob jasny i otwarty. I tutaj, jak mawialo sie za
   mistrza Gomulki, "lezy pies pogrzebany".

   Na koniec sprawa humorystyczna: Pan Dasko ubolewa nad "donosami" na
   innych, a sam czyni "donos" na Jacka Trznadla. Pyta rowniez, "czy
   ktos zrobi kiedys wywiad z Jackem Trznadlem?". W "Hanbie domowej"
   Jacek Trznadel nigdy nie ukrywal swojej przeszlosci. Smiem
   przypuszczac, ze nie odmowilby teraz wywiadu Panu Dasce.

                                               Z powazaniem,

                                               Andrzej Kobos

_______________________________________________________________________

Jurek Krzystek


                          LITERATURA A PIEKNO
                          ===================


Zamieszczony powyzej list Andrzeja M. Kobosa (a wlasciwie jego druga
czesc) jest kolejna wypowiedzia w "Spojrzeniach" na temat
'odpowiedzialnosci za slowo'. Sadze, ze wyczerpuje ona temat,
przynajmniej na jakis czas. Pozwole sobie jednak przed zamknieciem go na
osobisty komentarz.

Przyznaje, ze podoba mi sie cytat z Tyrmanda. Stanowi dobra ilustracje
stwierdzenia Daski o 'biciu sie w cudza piers'. Czy Tyrmand bil sie
rowniez i w swoja - nie wiem i malo mnie to obchodzi. Mowa bedzie o
czyms zupelnie innym:

Przejrzalem wszystkie trzy teksty AMK (poprzednie: "Spojrzenia" nr 19 i
21) i rzucilo mi sie cos w oczy: w zadnym z nich nie napotkalem slowa
'piekno' czy tez 'artyzm' czy czegokolwiek do tych slow zblizonego.
Poniewaz trudne do uwierzenia sie wydaje, ze dla Autora wartosci takie
nie istnieja, nalezy przypuszczac, ze odgrywaja one u niego drugo- a
moze nawet trzeciorzedna role w ocenie dziel poszczegolnych autorow i
samych autorow.

Tym niemniej jednak istnieje przyjety ogolnie na swiecie podzial
literatury na gatunek zwany 'piekna' (ang. fiction) i faktograficzna
(ang. non-fiction).

Od literatury faktu wymaga sie bezwzglednej wiernosci opisywanym
wydarzeniom. Od literatury pieknej nie slyszalem, aby rozsadni ludzie
sie tego dopominali. Ba, literatura piekna (badz ogolnie sztuki piekne)
potrafia same *kreowac* fakty, jak n.p. bylo ze slynna scena masakry na
schodach w Odessie w filmie "Pancernik Potiomkin" Eisensteina, ktora sie
nigdy nie zdarzyla. I nic to nie przeszkadza, ze film Eisensteina jest
po dzis dzien uznany za arcydzielo gatunku.

Postawa przeciwna do tej, ktora sugeruje AMK zaklada, ze literature
piekna nalezy oceniac wylacznie wedlug tego, co tkwi w jej nazwie, tzn.
szeroko pojmowanego 'piekna' jako bukietu doznan, ktore mozna wyniesc z
jej lektury: doznan estetycznych, emocjonalnych, intelektualnych lub
innych o zlizonej naturze.

Naturalnie podejscie powyzsze jest niemal rownie skrajne, jak AMK.
Literatura rzadko, albo nigdy nie istnieje w prozni - przeciwnie,
zwlaszcza w polskich realiach powojennych zostala uwiklana jak nigdy w
polityke.

Co wobec tego sam mysle na ten temat? Jako czlowiek unikajacy postaw
skrajnych jestem zdania, ze w literaturze pieknej nalezy dyskutowac
przede wszystkim o jej pieknie badz jego braku - jest to pojecie bardzo
subiektywne i dostarczy w pewnoscia tematow do dyskusji. Rownoczesnie
dobrze jest miec swiadomosc, w jakich okolicznosciach dane dzielo
powstalo i na ile opisywane w nim wydarzenia sa nie tyle prawdziwe, co
prawdopodobne. Osoby natomiast, ktore domagaja sie stuprocentowej
wiernosci utworu beletrystycznego z faktami, zachecam do skoncentrowania
uwagi na literaturze historycznej.

O ile wiec jestem w stanie zrozumiec, choc niekoniecznie sie zgodzic z
wymaganiami AMK wobec poszczegolnych dziel literackich, to niezbyt
dobrze pojmuje ocenianie dorobku konkretnych autorow w sposob
'calosciowy'. Jezeli dany autor popelnil kiedys utwor podly i nigdy nie
przeprowadzil publicznej samokrytyki, czy to znaczy, ze nie mozna juz
nigdy wziac innego jego dziela do reki? A jak zdazyl w miedzyczasie
umrzec, to pozostanie na wieki wiekow przeklety? Przyjecie tej zasady
mogloby oznaczac, ze urodzilem sie i wychowalem w kraju pozbawionym
niemal calkowicie literatury dopuszczalnej do czytania! Nieliczne bowiem
sa szeregi 'swietych antykomunistow', jak pisze Dasko, oj nieliczne -
nawet Tyrmand z nich, jak sie okazuje, wypadl, a jedno znane nazwisko
Herberta niewiele tu pomaga.

Probuje dojsc, skad pochodzi ta postawa 'calosciowa' i mam pewne
przypuszczenie, ze byc moze z istnienia zjawiska 'wieszcza', popularnego
w Polsce XIX-wiecznej. Poetom i pisarzom przypisywano wowczas
nieslychanie wazna role moralna - ktora zreszta probowali czesto
odgrywac. Mysle, ze skoro mamy koniec wieku XX i doswiadczenie dwu
ustrojow, ktore rowniez probowaly podniesc role literatury do rangi
znacznie wznioslejszej niz normalnie odgrywana (choc sluzebnej wobec
wyzszych celow), to moze lepiej zejsc z koturnow na ziemie, przestac
traktowac pisarzy jako 'moralizatorow' (nawet, gdy sami do tego
aspiruja) i zaczac po prostu ich czytac.

Na koniec zas maly konkretny przyklad. AMK szczegolnie wojuje z
nieboszczykiem Andrzejewskim. Owze napisal "Popiol i Diament", ksiazke w
swej wymowie ideolo zaklamana - co do tego jestem z AMK zgodny.

Przypominam sobie jednak scene z mego dziecinstwa, kiedy to grupa osob z
pokolenia moich rodzicow ogladala film Wajdy nakrecony wedlug tej
ksiazki. I zamiast glosno narzekac, ze to wszystko klamstwo - plakali
autentycznymi lzami. Nie osmielilbym sie nigdy stwierdzic, ze ludzie ci,
ktorzy na wlasnej skorze przezyli wydarzenia opisywane m. in. przez
Andrzejewskiego, mogli miec przez niego 'wyprane mozgi'. A moze potrafili
docenic walory artystyczne filmu i bedacej jego podstawa ksiazki?

Ja w kazdym razie pozostane pelen watpliwosci, zas osobom, ktore maja
przed oczami obraz nimi nie zmacony, sam nie wiem - zazdroscic czy
wspolczuc?

Jurek Krzystek

_______________________________________________________________________

[Gazeta Wyborcza, 20.07.1992]

Adam Strzembosz


             CO MA BYC OSTRZEZENIEM DLA PRZYSZLYCH POKOLEN?
             ==============================================


W "Gazecie Wyborczej" (nr 114) ukazal sie przeprowadzony ze mna
krociotki wywiad zwiazany z pracami Senatu nad projektem ustawy "O
sciganiu zbrodni stalinowskich". W wywiadzie tym wyrazilem opinie, ze w
wielu wypadkach wystarczajacym zadoscuczynieniem dla pokrzywdzonych
mogloby byc opublikowanie listy prokuratorow, sedziow wojskowych i
innych osob, ktore w okresie stalinizmu dopuscily sie zbrodni na
spoleczenstwie polskim. Rownoczesnie wyrazilem przypuszczenie, ze wiele
osob zajmujacych dzis wysokie stanowiska obawia sie takiej publikacji.

Wypowiedz ta, jak mnie informowal dziennikarz "Gazety", wywolala wiele
telefonow do redakcji. Sadze zatem, ze powinienem szerzej rozwinac
wyrazona opinie.

Trudno sadzic, aby w srodowiskach opiniotworczych nie bylo swiadomosci,
czym byl w Polsce okres stalinowski. Za duzo na ten temat ukazalo sie
publikacji na Zachodzie i w kraju, zbyt wiele osob "zrehabilitowano"
posmiertnie i za ich zycia. Opublikowano tez listy tysiecy osob
zamordowanych w wiezieniach, a przeciez wiele wiecej zastrzelono gdzies
na podworku Urzedu Bezpieczenstwa. Znany jest tez system wyrafinowanych
tortur ulatwiajacych skazanie na podstawie przyznania sie do winy lub
zeznania odpowiednio "przygotowanych" swiadkow. Mimo to bezposredni i
posredni oprawcy pobieraja dotad wysokie emerytury, zajmuja luksusowe,
ogromne mieszkania, korzystaja (a takze ich rodziny) ze szczegolnych
przywilejow. Wystarczy powiedzic, ze zona ministra bezpieczenstwa
publicznego, ktorego nawet po 1956 r. nie mogla dosiegnac reka
sprawiedliwosci, jeszcze w styczniu tego roku korzystala z rzadowego
szpitala w Konstancinie (obok zon wielu ministrow z okresu "realnego
socjalizmu", a takze ich samych, tak jakby ci panowie nie ponosili
zadnej odpowiedzialnosci za utrwalanie tego systemu).

Powstaje pytanie, jak to jest mozliwe. Ano jest, gdyz dotad dla wielu
srodowisk i osob "znaczacych" (politykow, pisarzy, dziennikarzy,
naukowcow, sedziow, adwokatow, prokuratorow itd.) do niedawna sluzacych
z zaangazowaniem "jedynie slusznej idei", nie sa to fakty bulwersujace.
Przeciez jeszcze niedawno lata 1945-1949 przedstawiali jako okres
pluralizmu (wielosektorowosci) w gospodarce, wzglednego liberalizmu (dla
kogo?) i terroru ograniczonego do slusznej walki "ze zbrojnym
podziemiem".

Nadto wiele z tych osob, dotad lub do niedawna zajmujacych wysokie
stanowiska, w latach 1944-1956 bezporednio pracowalo w organach
bezpieczenstwa, w informacji wojskowej, orzekalo w sekcjach tajnych lub
domagalo sie bezwzglednych wyrokow przed sadami. Wielu pracowalo w
cenzurze lub w urzedzie ds. wyznan na stanowiskach merytorycznych, a
taka praca ma takze charakter hanbiacy. Trudno wiec sie dziwic, ze
chcieliby jak najpredzej zapomniec o przeszlosci i wzywaja do tego
pokrzywdzonych. Jeszcze liczniejsi sa ci, ktorym rowniez byloby to nie
na reke, gdyz korzystali z roznych form pomocy ze strony "moznych
przyjaciol", sa z nimi spokrewnieni, robili im reklame, gdy po 1956 r.
zajmowali nowe, wyzsze stanowiska, i z wielu innych wzgledow. Ci "nie
zainteresowani" maja ogromny wplyw na opinie publiczna, a takze na
politykow. Wielu z nich stanowi ich "zaplecze" polityczne, prasowe,
nawet intelektualne - moga tez byc groznym przeciwnikiem. Stad
przewiduje ogromne protesty i "wojny podjazdowe", gdyby forsowano
sporzadzenie takich list, aby przynajmniej dac swiadectwo prawdzie,
jesli z przyczyn prawnych (lub - pozaprawnych) uzna sie za niemozliwe
sciganie ich przestepstw, a zebranie odpowiednich materialow dla
przypisania zbrodni przeciwko ludzkosci okaze sie niemozliwe.

Nie jest rzecza Sadu Najwyzszego sporzadzanie, a tym bardziej
publikowanie nazwisk oficerow sledczych, prokuratorow, sedziow
szczegolnie "zasluzonych" w okresie stalinizmu. Zreszta akta Sadu
Najwyzszego to malo znaczace zrodlo informacji. Wiekszosc tragedii
rozegrala sie poza nim i akta tych spraw karnych znajduja sie w
dziesiatkach archiwow. Trzeba nadto dokonac odpowiednich analiz, aby
ujawnic osoby wyrozniajace sie okrucienstwem, dyspozycyjnoscia itd. -
nie mozna dzialac mechanicznie, bo nawet wsrod sedziow wymienionych jako
orzekajacy w sekcji tajnej znalazl sie sedzia odwazny, godny szacunku.
Trzeba tez ustalic, jakie dana osoba obecnie nosi nazwisko (wielu
pracownikow SB rownoczesnie poslugiwalo sie roznymi nazwiskami, mogli je
tez pozniej zmienic).

To zadanie dla jakiejs wyspecjalizowanej instytucji - moze dla Instytutu
Pamieci Narodowej - Glownej Komisji od roku badajacej zbrodnie
stalinowskie. To zadanie rowniez dla dziennikarzy, nawet gdyby zajeli
sie tylko wycinkiem tej problematyki analizujac pod tym katem procesy
przeciwko poszczegolnym osobom lub organizacjom.

Skoro nie mozna odebrac przywilejow (prawa nabyte), skoro nie mozna
uzyskac potepienia moralnego hanbiacej dzialalnosci (dzialalnosci - a
nie "calego" czlowieka), to coz pozostaje? Co ma byc ostrzezeniem dla
przyszlych pokolen? Tylko procesy karne! Rozumiem wiec tych, ktorzy
domagaja sie energicznego scigania zbrodni przeciwko ludzkosci
(nieprzedawnialnych), a takze innych przestepstw, ktore ulegly
przedawnieniu, bo nie mozna ich bylo scigac ze wzgledu na szczegolna
ochrone zapewniona ich sprawcom. Przyznam sie jednak, ze nie najlepiej
rokuje i tym staraniom. Z powodow - jak wyzej, mocno wspartych retoryka
praworzadnosci i humanizmu.

Notabene, mimo ze uchwala Sejmu uznajaca za nielegalna decyzje o
wprowadzeniu stanu wojennego zapadla 1 lutego, odpowiednia komisja
sejmowa dotad nawet sie nie ukonstytuowala. Tak samo po roku od wejscia
w zycie ustawy pozwalajacej na sciganie zbrodni stalinowskich do sadu
ani w jednej takiej sprawie nie wplynal akt oskarzenia. Rozumiem
trudnosci, ale chcialbym przynajmniej znac plany i liczbe osob objetych
postepowaniem o zbrodnie przeciwko ludzkosci.

_______________________________________________________________________

[Spotkania, 25.06-1.07.1992]

Mariusz Gorzka


                        BOG MILCZACEJ OBECNOSCI
                        =======================


Przyjezdzajacy tu czlowiek, czesto pospiesznie chwytajacy dzien, musi
gleboko odetchnac i uczyc sie obcowania z cisza, z Bogiem i z samym
soba. Tylko Bog sie tutaj liczy. Kolana nie musza szukac miejsca na
koscielnym kleczniku - zapadaja sie w sladach wyzlobionych przez
poprzednikow.

O czwartej rano dzwieki dzwonu otwieraja klasztorny dzien. Milczacy
mnisi w kremowobialych habitach pospiesznie zmierzaja na modlitwe. Jeden
z nich stawia swiece na wysokim swieczniku przed oltarzem. Jej swiatlo
przez caly czas bedzie towarzyszyc modlitwie: za wierzacych i
niewierzacych, wracajacych z pracy i do niej jadacych, za umierajacych i
dopiero co przychodzacych na swiat. W swiatyni nie ma nikogo oprocz
braci. Zakon ten jest jedynym w Polsce meskim zgromadzeniem, ktore nie
prowadzi zadnej duszpasterskiej dzialalnosci na zewnatrz.

   Zakon Ojcow Kamedulow istnieje od poczatku XI wieku. Jego tworca
   byl sw. Romuald (zm. 1027). Nazwa zakonu pochodzi od wloskiej
   miejcowosci Camaldoli u podnoza Apenin. Do Polski kamedulow
   sprowadzil w 1604 roku Mikolaj Wolski, wielki marszalek koronny.
   Ich pierwsza siedziba byl istniejacy do dzis erem-pustelnia zwana
   Srebrna Gora na Bielanach w Krakowie. W czasach najwiekszego
   rozkwitu (XVII-XVIII wiek) kameduli posiadali siedem klasztorow.
   Dzis, oprocz krakowskiej, maja jeszcze pustelnie w Broniszewie.

Caly rytm dnia, to modlitwa przeplatana praca - "Ora et labora". Na
wspolne modly mnisi zbieraja sie szesc razy dziennie. Miedzy modlitwami
jeden pracuje w ogrodzie, inny w malym gospodarstwie z jedna krowa,
jeszcze inny przy ulach...

   Erem - niewielki domek, o powierzchni ok. 20 metrow kwadratowych,
   w ktorym mieszka mnich. Kazdy eremita ma tam cele wyposazona tylko
   w lozko, stol, krzeslo i klecznik. Obok celi znajduje sie malenka
   kaplica oraz lazienka.

   Posilki - mnisi spozywaja samotnie w swoich celach. Tylko kilka
   razy do roku - w wieksze swieta - jedza w refektarzu. Kuchnia
   kameduly sklada sie tylko z tego, co da matka ziemia: owocow,
   warzyw i nabialu. Nie jedza w ogole miesa.

   Milczenie - obowiazuje kazdego mnicha-pustelnika. Tylko w sprawach
   koniecznych, np. przy pracy, moze cos powiedziec bratu. Rozmowy sa
   dozwolone tylko przy swietach, w czasie wspolnego posilku.

Przeor klasztoru, ojciec Jozef, pogodny mlody czlowiek, nie chce mowic
na temat Boga i modlitwy. Mnich o tym nie mowi. Mnich tym zyje. W
pustelni panuje cisza. Miedzy drzewami mignal mlody zakonnik ubrany -
jak przystalo na mlodziez - w roboczy habit z wytartego dzinsu. Jego
bose nogi sprawnie omijaly kamienie. Marchew, cebula, groch, buraki,
salata - wszystko, jak pod sznurek. Nieco dalej wieksze pole ziemniakow
i zyta. Na zewnatrz mnisi kupuja jedynie chleb, jaja i ryby. Porosniety
trawa mur otula caly klasztor, jak zielonoszary habit.

Jadalnia-refektarz jest tak wielki, ze zasiadac by mogly i ze dwie setki
mnichow. Dzisiaj jest ich zaledwie dwudziestu dwoch.

   Mnich chowany jest boso, w habicie, z rozancem w dloniach. Lezy na
   desce dlugosci jego ciala. Wyraza to prostote i ubostwo, ktorym
   cale zycie dochowywal wiernosci. Groby znajduja sie w koscielnych
   katakumbach. Cialo mnicha sklada sie tam na okolo 100 lat, po czym
   jego doczesne szczatki sa przenoszone do zbiorowego grobu pod
   posadzka kosciola.

W klasztornym kosciele sa groby i wspaniala biblioteka, ktora zawiera
oryginalne woluminy z XVII wieku. Trzeba sie tam wspiac po kretych i
waskich kamiennych schodach. W srodku debowe pulpity do przepisywania
ksiag, na nich miejsce na pioro i kalamarz. Zapach pergaminu, gdzies
wysoko w rogu pajeczyna.

Dzwonek sygnaturki - to juz dwudziesta. Mnisi zachodza do swoich cel, by
zostawic roboczy habit i zalozyc "modlitewny". Po modlitwach jeden z
nich podlewa "swoj" trzydziestometrowy ogrodek. Usmiecha sie. Podchodzi
do kranu, gdzie lataja pszczoly. Nalewa na reke wode, a one pija. Dzien
ma sie ku koncowi. Brat Doroteusz daje znac sygnaturka, ze za chwile
zamknie kosciol.

Jest czas modlitwy, czas pracy, czas spoczynku.

   Z kroniki zakonnej: Podczas roznych utrapien panstwowych krolowie
   polscy spieszyli na Bielany warszawskie czy krakowskie do
   kamedulow, prosic o modlitwy za polska Korone...

_______________________________________________________________________

Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu)
                     Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu)
                     Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet)
                     Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca)
stale wspolpracuje:  Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet)

Copyright (C) by Zbigniew J. Pasek 1992. Copyright dotyczy wylacznie
tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem
zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu.

Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji.

Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous
FTP, adres:  (128.32.123.30), directory:
/pub/VARIA/polish/dir_spojrzenia

____________________________koniec numeru 39___________________________