_________________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _________________________________________________________________________ Piatek, 3.02.1995 ISSN 1067-4020 nr 117 _________________________________________________________________________ W numerze: Tadeusz K. Gierymski - Jan Pawel II o rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau Janusz Glowacki - Bez happy endu Jurek Krzystek - Wilson, masz pan wode w mozgu Zenobi Cyrus - Czy homoseksualista czlowiek sie rodzi? Dariusz Galasinski - CIA a sprawa polska _________________________________________________________________________ Jak o nas pisza: <>, poniedzialek, 30.01.95 Tadeusz K. Gierymski (tkgierym@k-vector.chem.washington.edu) JAN PAWEL II O ROCZNICY WYZWOLENIA AUSCHWITZ-BIRKENAU ===================================================== Piecdziesiata rocznica oswobodzenia kompleksu niemieckich obozow Auschwitz-Birkenau wywolala lawine artykulow, programow telewizyjnych i radiowych, oswiadczen, omowien, ale i niestety takze nieporozumien i oskarzen. Przedstawiciele wielu organizacji zydowskich skrytykowali polskie wladze ustanawiajace plan dwudniowych obchodow i wysylajace na nie zaproszenia za brak podkreslenia, ze Zydzi stanowili przeszlo 90 procent ofiar obozow Auschwitz-Birkenau. Krytykowano je takze za pomysl zaproszenia noblistow, miedzy ktorymi znalazlby sie Yassir Arafat, za zbyt chrzescijanski charakter proponowanych obrzedow z pominieciem kadyszu, za polonizowanie i uniwersalizacje cierpien ofiar, miedzy ktorymi Zydzi byli przez nazistowska ideologie specjalnie skazani na calkowita zaglade. Papiez Jan Pawel II upamietniajac te rocznice w swym niedzielnym przemowieniu 29 stycznia 1995 r. na placu Sw. Piotra stwierdzil, ze przypomniala mu ona o ...jednym z najczarniejszych i najbardziej tragicznych okresow historii. ... Mowil o grozie i tragedii Zaglady, o smierci "niewinnych ludzi" w obozach smierci, ale podkreslil, ze ...szczegolnie synowie i corki narodu zydowskiego, skazanego przez nazistow na systematyczne zabojstwo, przechodzili przez meki dramatu Zaglady. Papiez okreslil Zaglade jako zacmienie umyslu, sumienia i serca. Upamietniajac ten triumf zla odczuwamy wielka gorycz i laczymy sie w braterskiej solidarnosci z tymi, ktorzy na zawsze nosza szrame tej tragedii. powiedzial Papiez, nawolujac: Musimy sie modlic, musimy sie starac, by sie to nigdy nie powtorzylo. To nie przypadek, ze Papiez uzyl hasla znanego dzis kazdemu Zydowi: - "Nigdy wiecej"! Nigdy wiecej antysemityzmu, nigdy wiecej nacjonalizmu, nigdy wiecej ludobojstwa. <> przypomina, ze Jan Pawel II przezyl niemiecka okupacje w Polsce, ze w rok po swej inwestyturze, jako Papiez udal sie do tego obozu smierci, i ze od lat juz kieruje swoj Kosciol w strone zblizenia z Zydami. Zeszlego roku odbyl sie w Watykanie z jego inicjatywy uroczysty koncert upamietniajacy ofiary Zaglady. Nigdy przedtem nie widziano tam podobnej uroczystosci. W zeszlorocznym liscie apostolskim Papiez stwierdzil, ze Kosciol powinien przyznac sie do grzechow popelnionych w przeszlosci, miedzy ktore zaliczyl cicha zgode na nietolerancje i uzywanie przemocy w imieniu propagowania prawdy. Pisal w swym liscie, ze: Okolicznosci lagodzace nie zwalniaja Kosciola od obowiazku wyrazenia glebokiego zalu za slabosc tak wielu jego synow i corek, ktorzy splamili jego honor. Zauwazyl jednak <>, ze Papiez powiedzial mniej niz niedawno stwierdzili biskupi niemieccy, a mianowicie, ze wierni w Niemczech ciagle odczuwaja wine swego Kosciola, ktory nie pomogl Zydom i nie chronil ich przed nazistami. tkg ________________________________________________________________________ <> nr 58, sierpien 1994; wpisal Z. Pasek Janusz Glowacki BEZ HAPPY ENDU ============== Najpierw przeczytalem wspomnienie Himilsbacha o Maklakiewiczu. Potem Metraka o Himilsbachu. Rok temu sam napisalem o Krzysztofie. Wtedy zastanowilem sie szybciutko, kto tez o mnie bedzie pisal. No, niby wszystko jedno, ale... Zupelnie niedawno, kiedy umarl Ionesco, ktos z <> zadzwonil do Jana Kotta, proszac o wspomnienie. Kott byl wtedy w Santa Monica, bardzo chory. Telefon przyjela jego zona, pani Lidia. "Janek nie moze napisac, bo umiera" -- powiedziala. Pani Lidia pochodzi niezupelnie z tych samych sfer towarzyskich, co Janek i Zdzisio, ale ma podobne poczucie niedorzecznosci przedstawienia, w ktorym jestesmy obsadzeni. Zreszta juz w pare godzin pozniej Jan Kott zwlokl sie z lozka i stukal na maszynie. Dzial archiwalny w <> nazywa sie calkiem stosownie "Morgue", co oznacza kostnice. W <> na wszystkich wybitnych artystow, ktorzy wchodza w odpowiedni wiek, czekaja i towarzysza im aktualizowane wspomnienia i nekrologi. Znam paru pisarzy, ktorzy bardzo staraja sie zajrzec do swoich teczek. Henryk Bereza napisal z okazji jakiejs ksiazki Himilsbacha, ze jezeli ktos sie decyduje tak zyc jak Janek, to moze pisac jak chce, bo ma i swoje pisanie i nas, ktorzy to czytamy -- jak to Henryk celnie zauwazyl -- w dupie. Bereza zawsze ma racje, ale wydaje mi sie, ze i Himilsbach, i Maklakiewicz jednak gotowi by byli zajrzec do tego, co o nich napisano, poniewaz -- co tu duzo gadac -- nieobce im bylo cechujace prawdziwych artystow poczucie proznosci i gorycz niedocenienia. Nie mieli tez za duzych zludzen co do ludzkiej inteligencji. Gwiazd to sie u nas nie lubi. Uczucie podziwu dla ludzi, ktorym sie udalo, jest -- w kazdym razie bylo w PRLu -- rowno wymieszane z niechecia, albo i z agresja. Kiedy Bogumil Kobiela zabil sie w eleganckim samochodzie, jakas babina na przystanku tramwajowym zauwazyla nie bez satysfakcji: "Na biednego nie trafilo.". Zdzislawa Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zameczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowod, ze nie trzeba wygladac jak Beata Tyszkiewicz, zeby zrobic kariere. I ze nie ma sie o co bic, bo z kariery tej nic nie wynika. Artysci -- i na ekranie, i w zyciu -- byli jak wiekszosc narodu, napici, dosyc obdarci i pozyczali pieniadze. Janek Himilsbach idac do knajpy nie wkladal garnituru, tylko przebiegle umieszczal kazda ze swoich sztucznych szczek w innej kieszeni, zeby nie zgubic obu razem. Ludzie patrzac na nich cieszyli sie i uspokajali. Bo jezeli im jest tak dobrze, mimo, ze jest im tak zle, to znaczy, ze wszystko jest w porzadku. Obaj artysci bronili tez praw czlowieka do marzen. Moze nie za duzych, ale takich w sam raz. Wlasnie zeby wygrac pare zlotych w totolotka i przelatac to samolotem... Albo jezeli nie ma sie szczescia w grze, to chociaz sie upic. Ale tak, zeby raz w zyciu zapomniec o biedzie, milicji, beznadziei. Poczuc sie wolnym czlowiekiem i wywrocic wszystkie pojemniki na smieci. Jednym slowem, byla to w oczywisty sposob dzialalnosc ku pokrzepieniu serc i obaj powinni dostac od panstwa medale za obronnosc kraju. Tyle, ze dla wladzy i cenzury sprawa byla jednak cokolwiek skomplikowana. Nic nie kompromitowalo bardziej najsluszniejszych sloganow propagandowych niz wyglaszanie ich z entuzjazmem i wiara przez obu artystow. Po ich wielkich rolach w <> chcielismy z Markiem Piwowskim napisac polska wersje <>. Janek i Zdzisio jako dwaj urzednicy na urlopie mieli przejechac sie na rowerach przez Polske. Jankowi zaraz na poczatku ukradziono by rower, wiec Zdzisio musialby go wiezc na ramie. Mieli skladac kwiaty pod pomnikiem Lenina. Uzasadniac niepodwazalnosc naszych praw do Ziem Zachodnich i cieszyc sie z czterystukilometrowego dostepu do morza. Wszystko miala rozpoczynac opowiesc Janka, jak to kiedys na Nowym Swiecie zachcialo mu sie lac. Wszedl do pierwszej bramy, ale wyrzucil go stamtad milicjant. Wszedl do drugiej, jakies drzwi byly otwarte, przy biurku siedzial facet w garniturze. Jasio zapytal, czy tu sie mozna odlac? Tak powiedzial tamten, ale musi sie pan tu podpisac. W ten sposob -- mowi Janek -- zostalem czlonkiem Stronnictwa Demokratycznego. Dalismy sobie spokoj z tym scenariuszem, bo nie mial szans. Potem napisalem jeszcze w trojke, z Januszem Kondratiukiem i Krzysztofem Metrakiem, scenariusz pod tytulem "Duo". Byla to historia dwoch artystow, mistrza fletu -- Maklakiewicza i wirtuoza klawesynu -- Himilsbacha, ktorzy w siedemnastym wieku nie zgadzaja sie z polityka kulturalna ksiecia na zamku. Janusz Kondratiuk mial to rezyserowac. Scenariusz zostal wydrukowany, ale z filmu nic nie wyszlo. Wymyslilem jeszcze dla Janka tragikomiczny watek dozorcy i psa w filmie Janusza Morgensterna "Trzeba zabic te milosc". To sie udalo nakrecic i Janek byl wspanialy. Potem kazdy z nas zajal sie soba. Przytaczanie anegdot z zycia Himilsbacha i Maklakiewicza nie ma za duzego sensu, zwlaszcza, ze wiekszosc z nich byla straszliwie obsceniczna i tylko w niepowtarzalnej interpretacji Zdzisia uzyskiwala dziewicza niewinnosc. Ale cos tam trzeba przypomniec, zeby uswiadomic tym, co nie wiedza, ze sprawy z dwoma komediantami i ulubiencami publicznosci zaczynaly wygladac coraz powazniej. To juz nie byly konwencjonalne wizyty skladane przez Himilsbacha o piatej rano poprzedzone dlugim dobijaniem sie do drzwi. Kiedy artysta wpadal, zeby sie napic albo cos opowiedziec, na przyklad fragment swojego nie drukowanego antyspielbergowskiego opowiadania. O tym, jak grupa mezczyzn idzie do gazu i strasznie sie kloci, bo ktos komus ukradl koc. Az jeden facet przerywa i mowi: "Panowie, jak rany Boga. Wstyd. Idziemy do gazu. Wzniesliby panowie lepiej jakis okrzyk albo haslo..." Tuz przed nakreceniem sceny rozmowy o filmie w <> artysci ostro zamroczeni zamkneli sie w kotlowni i odmawiali wyjscia. Mieli na dole hydrant i dosc dlugo i skutecznie sie bronili, zanim sie poddali i zgodzili wziac udzial w kreceniu filmu. Scene powtarzano wiele razy. Zdzisio byl profesjonalista, mogl grac w kazdym stanie i mial starannie przygotowany tekst. Natomiast Janek szalal i mimo prosb i blagan ciagle przerywal opowiesc Zdzisia i kompletnie go zagluszal. Stracilismy juz wszelka nadzieje, kiedy Janek nagle oslabl, zapadl sie w sobie, zamilkl i na jego twarzy pojawil sie ten wyraz rozpaczliwej koncentracji i uwagi, ktory slusznie tak zachwycil swym aktorskim kunsztem publicznosc i krytykow. Wszystko cudnie, tylko ze w pare dni pozniej, kiedy statek plynal, Janek odstawil nagle szklanke z wodka i z gornego pomostu skoczyl do Wisly. Wynurzyl sie na chwile, krzyknal: "Olaboga!" i poszedl pod wode. Marynarzom, ktorzy wskoczyli za nim, udalo sie go wylowic. Janusz Kondratiuk opowiadal mi, ze przy kreceniu <> Janek po wypiciu powazniejszej ilosci alkoholu mial zapasc i zawieziono go na pogotowie. Dostal jakies zastrzyki i powoli odzyskiwal przytomnosc. W tym czasie lekarze i pielegniarki wydali z okazji wizyty artystow stosowny bankiet. Spirytus plynal jak rzeka. W pewnej chwili, tez juz zamroczony, kierowca przypomnial lekarzowi o zgloszonym z miasta pol godziny wczesniej przypadku sinicy. Lekarz spojrzal na zegarek i machnal reka, ze juz za pozno. Bankiet dalej sie rozwijal. W pewnej chwili Janek usiadl sztywno jak Frakenstein na stole, zlapal stojaca z boku szklanke spirytusu, wypil i stracil przytomnosc. Lekarz rzucil sie go ratowac. Bankiet na chwile przerwano. Niby ciagle mieli talent i sukces. Prasa pisala o nich duzo i cieplo, chociaz glupio. Tak zwane lepsze towarzystwo -- jak nazywali je Janek i Zdzisio -- cytowalo ich przygody i nasladzalo sie nimi. Ale oczywiscie za zadna cene nie zgodziloby sie w nich uczestniczyc. Chetnie pokazywano sobie okna mieszkania Maklakiewicza -- dokladnie te, ktore wskazuje palcem Chrystus uginajacy sie pod krzyzem na Krakowskim Przedmiesciu. I opowiadano z rozkosza, co tez tam sie wyprawia. Ale na widok artystow ich wielbiciele najczesciej przechodzili na druga strone albo chowali sie po bramach. Narod ich ciagle kochal. Ale wiadomo, jak to jest z miloscia narodu. Kochal, ale nie szanowal. Bo szanowal to jednak Beate Tyszkiewicz, po ktorej od razu bylo wiadomo, ze jest pani i ma wyzsze studia. Oczywiscie, i Janek, i Zdzisio byli za inteligentni, zeby sobie nie zdawac sprawy z calego malpiarstwa, ktore sie wokol nich wyprawialo. O lepszym towarzystwie mieli wyrobione zdanie. Ale sobie nie umieli, kurwa, z tym wszystkim poradzic. Zwlaszcza, ze w przeciwienstwie do olbrzymiej wiekszosci slawnych pisarzy, rezyserow, krytykow i dziennikarzy -- traktowali siebie serio. Przez co wydawali sie im jeszcze smieszniejsi. Kiedys pewien slawny aktor powiedzial w kawiarni literatow do Himilsbacha: "Wiesz, ze ty jestes podobny do Kirka Douglasa?" Jasio pokrecil przeczaco glowa i powiedzial z rozmarzeniem: "Spencer Tracy". Wszyscy sie rozesmieli -- poza Jankiem. W pewnym momencie zaczeto mowic o nich w liczbie mnogiej. Owszem, bardzo sie lubili i cenili, ale bez przesady. Byli za wielkimi indywidualnosciami, uczyli sie w innych szkolach. Zdzisio najczesciej powtarzal: "Zbyszek Cybulski", Janek odpowiadal: "Marek Hlasko". Czasami podpierajac to Dostojewskim. Byli tez cokolwiek zazdrosni o swoje sukcesy. I nie byli zadna para nierozlaczek. Chocby z tego powodu, ze Janka nie wpuszczano do prawie zadnej restauracji w miescie. Mial szlaban i w Spatifie, i w Scieku. Role dostawali coraz gorsze albo wcale. Jednym slowem istnialy, jak to sie kiedys pisywalo w <>, podejrzenia graniczace z pewnoscia, ze ta para uwielbianych przez prase "uroczych gawedziarzy" byla dosyc nieszczesliwa. We wspanialych, bluznierczych i absurdalnych improwizacjach Maklakiewicza w Spatifie po polnocy coraz czesciej pojawialy sie motywy calkiem konkretne. Czy by nie dalo sie opchnac jednego z niedokonczonych scenariuszy do NRF-u, zarobic troche pieniedzy i odpieprzyc sie od tego wszystkiego. A nad ranem bardzo czesto bardzo dlugo sciskal ludzi za reke, powtarzajac kilkanascie razy jakby niepewnie, ze swoim smutno-smiesznym usmiechem: "Ale jestem wielki, co?" Warto tez pamietac, ze w tej historii dwoch -- cytuje z pamieci -- "krolow zycia towarzyskiego", "mistrzow humoru", "wspolczesnych Francow Fiszerow" i "naznaczonych palcem Bozym geniuszy" nie ma happy endu. Obaj odeszli bez sensu i za wczesnie. A najwolniejszy z wolnych, Janek Himilsbach, bedac bardzo ciezko chory, musial jeszcze -- zeby miec ubezpieczenie -- zapisac sie do "wojennego" Zwiazku Literatow, ktorym szczerze gardzil. _________________________________________________________________________ Na podstawie recenzji ksiazki Wilsona <> piora Helen Fischer z <>, 16.10.1994. Jurek Krzystek WILSON, MASZ PAN WODE W MOZGU ============================= Slynny etnolog, Margaret Mead wolala na dorocznym kongresie Amerykanskiego Towarzystwa Antropologicznego w 1976 r.: "To oznacza palenie ksiazek!". Wniosek o zakazanie calej dyscypliny -- socjobiologii -- nie przeszedl, ale, jak wspomina jeden z jej pionierow, Edward O. Wilson, bardzo niewiele brakowalo. Wilson jest profesorem Harvardu i "kuratorem" entomologii na tym uniwersytecie, jednym z najbardziej uznanych na swiecie specjalistow od mrowek, wspolautorem ksiazki <>, ktora zdobyla w roku 1991 nagrode Pulitzera. Jest rowniez niekwestionowanym autorytetem w biologii i w dziedzinie ochrony srodowiska. Sam o sobie mowi, ze jest wrodzonym syntetykiem, co udowodnil w opublikowanej w roku 1985 ksiazce <>. W dziele tym Wilson zebral dane dotyczace setek gatunkow zwierzat i przedyskutowal podstawy biologiczne ich zachowania spolecznego. Jako wniosek postawil teze, ze wiele sposrod spolecznych zachowan ludzkich, jak altruizm, hipokryzja i trybalizm, ma podstawy i uwarunkowania biologiczne -- mowiac krotko, sa to cechy psychiki, ktore odziedziczylismy po zwierzetach. W jaki sposob Wilson, jeden z najwiekszych naukowcow tego stulecia, zdolal tymi tezami tak rozsierdzic swych krytykow? Tezy Wilsona obudzily jedna z najstarszych kontrowersji w nauce, dotyczaca cech wrodzonych i cech nabytych. Wraz z czternastoma innymi naukowcami stworzyl Wilson Grupe Studiow Socjobiologicznych. Juz kilka lat pozniej czesc tych uczonych odciela sie gwaltownie od zalozonej przez siebie dyscypliny, porownujac ja do rasizmu i ideologii nazistowskiej. W 1978 roku Wilson zostal zaatakowany na dorocznym kongresie American Association for the Advancement of Science. Grupa demontrantow zaopatrzona w transparenty z anty-socjobiologicznymi haslami (na niektorych byly swastyki), wdarla sie na podium i wylala na Wilsona kubel lodowatej wody, krzyczac: |"Wilson, masz pan wode w mozgu!"| (w oryginale trudno dajacy sie przetlumaczyc idiom: "Wilson, you're all wet!"). Wilson wspomina: "Byc moze byl to jedyny wypadek w niedawnej historii, gdy amerykanski naukowiec zostal napadniety fizycznie, nawet jesli dosc lagodnie, za gloszenie swoich pogladow." Kim sa oponenci Wilsona? Zaliczaja sie do roznych grup, ale laczy ich wspolna opinia, ze ludzkie zachowanie jest uwarunkowane *wylacznie* poprzez otoczenie i nie ma zadnych podstaw biologicznych. Wiara w socjobiologie, glosza jej przeciwnicy, oznacza "usprawiedliwienie istniejacego spolecznego status quo przy pomocy genetyki i zatwierdzenie wszelkich przywilejow na podstawie rasy, plci badz pochodzenia klasowego". Wilson tak wspomina ten incydent: "Spodziewajac sie ataku od frontu bazujacego na podstawach naukowych, bylem kompletnie zaskoczony atakiem z flanki majacym calkowicie polityczny charakter". Jak sam przyznaje, byl naiwny. Bedac urodzonym introwertykiem Wilson oddal sie dziedzinie jakby stworzonej dla charakterow podobnych jemu: entomologii. Sposrod wielu rodzajow owadow jego uwage przyciagnely mrowki. Kontynuowal studia rozpoczete jeszcze przez Darwina, badajac ewolucje gatunkow na izolowanych terytoriach, w praktyce na wyspach. Ksiazka <>, ktorej jest wspolautorem, stala sie obowiazkowa lektura w dziedzinie ewolucji biologicznej. W polowie lat 60-tych Wilson zaproponowal dosc dziwny eksperyment, polegajacy na calkowitym wyniszczeniu owadow na jednej z malych wysepek u wybrzeza Florydy przy pomocy srodkow owadobojczych i obserwacji powrotu populacji. Zezwolenie otrzymal, choc ekipa dokonujaca eksterminacji owadow na wyspie uwazala go za niespelna rozumu. Uzyskane rezultaty posluzyly mu do zrozumienia rownowagi dynamicznej wewnatrz jednego gatunku. Studia te pozwolily mu rowniez stwierdzic, ze ekosystemy i gatunki gina obecnie w tempie niespotykanym od 65 milionow lat (zaglady dinozaurow). Od tej pory oddal sie studiom dotyczacym roli czlowieka w tym Holocauscie przyrodniczym. W roku 1965 Wilson zapoznal sie z artykulem Williama D. Hamiltona, ktory mial zmienic jego poglady na socjobiologie. Hamilton, wowczas doktorant, a obecnie profesor Oxfordu, zdolal rozwinac i zmodyfikowac teorie Darwina. Centralna teza Darwina jest prosta: Przezycie polega na posiadaniu dzieci; jesli ty masz piecioro dzieci, a ja nie mam zadnego, to twoje geny przezywaja, podczas gdy moje gina. W ten sposob w miare zmian pokolen, zmienia sie rowniez aparat genetyczny gatunku. Modyfikacja Hamiltona polegala na obserwacji, ze dzielimy wiele wspolnych genow z naszymi krewnymi; tym wiecej im blizsze pokrewienstwo. Zapewniamy wiec przetrwanie naszych wlasnych genow nie tylko rodzac wlasne dzieci, ale rowniez pomagajac przezyc naszym krewnym i ich dzieciom. Ten rodzaj logiki genetycznej pomogl Wilsonowi zrozumiec dlaczego wiele gatunkow, poczawszy od mrowek, a skonczywszy na czlowieku, ma tendencje do dzialania w grupach, czesto w sposob altruistyczny. Kiedy pomagamy wlasnym krewnym, zapewniamy propagacje naszego wlasnego DNA. *Nepotyzm jest jedna z najstarszych naszych tradycji spolecznych.* Elegancka idea Hamiltona stala sie podstawa ksiazki Wilsona <>. Wiecej: stala sie ona sercem wszystkich wspolczesnych teorii ewolucji. W roku 1989 wspomniana ksiazka zostala oceniona przez Animal Behavior Society za najwazniejsze dzielo o zachowaniu zwierzat kiedykolwiek napisane. "W jaki sposob ja, entomolog ze sklonnoscia do zamykania sie w samotnosci, moglem wywolac taki tumult?" -- pyta sie sam siebie Wilson, dostrzegajac jednak przyczyny, dla ktorych teza, ze natura ludzka ma podloze genetyczne, jest nie do przyjecia dla jego oponentow z przyczyn nie tyle intelektualnych, co moralnych. Z jakiego powodu Margaret Mead musiala bronic ksztaltujaca sie dziedzine naukowa przed zakazem? Dlaczego naukowcy z innych dziedzin tak ja zlosliwie oczerniaja? Powody sa historyczne i polityczne. W latach 40-tych ubieglego stulecia brytyjski filozof polityczny, Herbert Spencer, opublikowal serie esejow twierdzacych, ze natura ludzka i wspolczesny porzadek spoleczny sa rezultatem <> -- termin ten pochodzi od Spencera wlasnie, a nie od Darwina. Darwina nie obchodzilo przetrwanie wspolczesnego mu ustroju wiktorianskiej Wielkiej Brytanii, ale tzw. Darwinisci Spoleczni (Social Darwinists), ktorzy powinni sie raczej nazywac "Spencerystami Spolecznymi", zrobili zly uzytek z jego idei. Oni to wlasnie niedlugo potem stworzyli amerykanski ruch propagujacy eugenike. W Europie Darwinizm Spoleczny poprowadzil prosta droga do hitleryzmu i komor gazowych. Ruch ten spotkal sie w latach 20-tych naszego wieku z ostra reakcja. Wielu socjologow zaczelo twierdzic, ze zachowanie czlowieka jest zdeterminowane przez kulture, a nie biologie. Determinizm kulturowy zyskal wielu zwolennikow wraz z dojsciem do wladzy Hitlera i byl zainspirowany odraza wobec nazizmu. Doktryna ta -- wraz z towarzyszaca jej pogarda dla wszelkich tlumaczen zachowan ludzkich przy pomocy biologii -- stala sie powszechnie obowiazujaca w latach 70-tych. I w srodku tego wszystkiego pojawil sie Wilson ze swoja teoria, wzbudzajac istna furie i strach, ze jego koncepcja stanie sie podstawa nowych teorii rasistowskich. "Zasadniczym zarzutem -- wspomina Wilson -- wobec mojej ksiazki byl determinizm genetyczny". W nowej ksiazce <> wklada wiele wysilku w wyjasnienie tej kwestii. Istota ludzka dziedziczy pewne predyspozycje do przyswajania sobie zachowan spolecznych. Predyspozycje te sa na tyle powszechne, ze mozna mowic o "naturze ludzkiej". Aczkolwiek czlowiek posiada wolna wole i mozliwosc wyboru, pewne kierunki tego wyboru sa -- jakbysmy tego nie chcieli -- bardziej prawdopodobne poprzez uwarunkowania genetycznie. Historia nie rozpoczela sie 10 tysiecy lat temu w Anatolii czy nad rzeka Jordan -- mowi Wilson. Siega ona wstecz 2 miliony lat, tyle, ile liczy historia gatunku ludzkiego. Ta zamierzchla historia, przez ktora nalezy rozumiec historie biologiczna, uczynila nas takimi, jakimi jestesmy, nie mniej niz kultura. W miare jak toczyly sie boje na polu socjobiologii, Wilson zdal sobie sprawe, ze w jakis sposob musi do swojej teorii wlaczyc zagadnienia kulturowe. W roku 1981 opublikowal wraz z Charlesem Lumsdenem, fizykiem teoretycznym z Uniwersytetu w Toronto, ksiazke <>. Autorzy argumentuja w niej, ze ludzki mozg, skladajacy sie z olbrzymiej sieci polaczen miedzyneuronowych, przyswaja sobie nowa wiedze w sposob predeterminowany przez genetyke (jako przyklady podaja uniwersalny sposob, w jaki dzieci przyswajaja sobie jezyk, lub w jaki kojarza usmiech z radoscia). Dlatego rozne kultury, jakie by nie byly od siebie odlegle, zawsze zbiegaja sie w krytycznych punktach, ktore sa pochodna predyspozycji genetycznych. Wiecej nawet: poniewaz wsrod ludzi to kultura determinuje, ktore osobniki beda sie rozmnazac, a ktore nie, wlasnie ona selekcjonuje osobniki o odpowiednim aparacie genetycznym. Innymi slowy, kultura ramie w ramie z biologia steruja ewolucja gatunku. Centrum tej "przepychanki" jest ludzki mozg: jego architektura i fizjologia ewoluuja rownolegle. Dlaczego wiec niektorzy ludzie nie dopuszczaja mysli, ze genetyka na rowni z kultura okreslaja zachowanie czlowieka i spolecznosci? *Byc moze dlatego, ze umysl ludzki jest (genetycznie) ukierunkowany bardziej na polityke niz na prawde.* ----------------------------------------------------------------------- Uwagi J.K_uka. Jednym z najostrzejszych znanych mi przeciwnikow socjobiologii jest ksiadz bp Jozef Zycinski, ktory na swoim seminarium filozoficznym w krakowskiej Papieskiej Akademii Teologicznej wielokrotnie gromil te "pseudonauke". Z tego, co potrafilem przyswoic, argumenty jego srodowiska sa nastepujace. Nieprawda jest, ze przeciwnicy Wilsona uznaja wylacznosc wplywu otoczenia, kultury itp. na stereotypy zachowan, natomiast prawda jest, ze tamci probuja *absolutnie wszystko* sprowadzac do statystycznej (bo slepej) gry genow. Kazdy zarzut z drugiej strony miela przez maszynke i modeluja na mrowkach i innych podobnych stworzeniach. Wilsonisci twierdza, ze sa skromni, bo zdjeli umysl ludzki z balwochwalczych piedestalow, jak kiedys Freud, ale sa potwornie powierzchowni i podobnie jak Freud widza wszystko przez kopulacje. Tyle, ze od srodka. (Nie musze chyba osobno wyjasniac Czytelnikowi jaka jest opinia Zycinskiego o psychoanalitykach...) Implikacje spoleczne jak rasizm, czy eugenika, to jedna strona zagadnienia, ale takze z czysto naukowego punktu widzenia socjobiologia jest ulomna gdyz popadla w degeneracyjny redukcjonizm. Nie trzeba koniecznie byc gleboko wierzacym chrzescijaninem i widziec w czlowieku przede wszystkim dusze, zeby akurat widziec *wylacznie* kolonie chromosomow. Filozofowie uznawani przez Zycinskiego pytaja wiec jak socjobiologowie tlumacza zjawisko *sztuki*. Nie czekajac na odpowiedz oficjalna znajduja ja sami: no tak, tamci powiedza, ze jest to walka roznych "ras" genow, ktore powoduja, ze rozne samice wydaja sie ladniejsze lub brzydsze, a potem to sie przenosi na muzyke, czy malowane obrazki. Na razie jeszcze trudno socjobiologom wymodelowac caloksztalt moralnosci, czy bezinteresowna pomoc Murzynkom na drugim kraju swiata, ale pewnie tez cos wymysla. I takim sarkazmem konczy sie w zasadzie kazda dyskusja. To mniej wiecej wszystko, co pamietam i co relacjonuje bez zadnego osobistego zaangazowania. W jednym zdaniu: kregi, o ktorych mowa szukaja, podobnie jak i inni naukowcy, jakichs struktur warunkujacych istote czlowieczenstwa i nie zgadzaja sie na sprowadzanie wszystkiego do genow. Przy okazji tez zreszta nie znosza, nie powazaja behawiorystow, ktorzy w ogole odnosza sie niechetnie do poszukiwan "struktur glebokich". ________________________________________________________________________ Zenobi Cyrus (cyrus@ccr.jussieu.fr) CZY HOMOSEKSUALISTA CZLOWIEK SIE RODZI? ======================================= Zagadnienie homoseksualizmu jako kategorii dotyczacej psychiki i kultury istnieje od tysiacleci. Wlasciwie od zawsze. Poniewaz jestem zewnetrznym obserwatorem, na temat wzajemnych stosunkow miedzy homoseksualistami a reszta spoleczenstwa nie mam nic do powiedzenia, za wyjatkiem znanych banalow. Z racjonalnego, a moze raczej: sztywnie racjonalistycznego punktu widzenia niezrozumiale jest to zjawisko, gdyz wydaje sie, ze -- o ile nasze intuicyjne rozumienie zasad genetyki jest poprawne -- juz dawno powinno zniknac. Tendencji homoseksualnych z natury rzeczy nie przekazuje sie potomstwu (bi-seksualizm jest stosunkowo rzadki), wiec czemu to sie odnawia, dlaczego w kazdym pokoleniu, w kazdej rodzinie moze sie pojawic? Trwalosc fenomenu wskazuje na podloze genetyczne, ale jesli odpowiedni gen istnieje, wyglada iz niesie w sobie wlasna zaglade, dlaczego wiec przetrwal? A w ogole, to musze wyznac, ze tytul tego felietonu jest wlasciwie pretekstem do nieco szerszych rozwazan na temat *wolnosci* ... Dosc dlugo dominowal -- przynajmniej wsrod laikow, bo specjalisci woleli miec watpliwosci (za wyjatkiem ortodoksyjnych freudystow) -- poglad, ze homoseksualizm jest epifenomenem zwiazanym raczej z fenotypem ludzkim i jego uwarunkowaniami spolecznymi, z zyciem dzieciecym, rodzina itp. Wyciagalo sie przyklady srodowisk faworyzujacych homoseksualizm, jak wojsko, wiezienie, itp., podawalo sie tez przyklady kompletnie bzdurne, jak np. taniec. Baletmistrze, wsrod ktorych jest sporo homoseksualistow, mieli sie "nabawic" swoich upodoban seksualnych przez to, ze mieli zbyt czesty profesjonalny kontakt fizyczny z partnerkami, az do "obrzydzenia". Tymczasem, jak sie wydaje w oparciu o dosc rzetelne badania, zaleznosc przyczynowo-skutkowa jest raczej odwrotna. Wybor kariery w balecie wydaje sie byc pochodna osobowosci i wrazliwosci homoseksualisty. (Na lzejsza nute: czy Czytelnik wyobraza sobie Stallone, albo Schwarzie tanczacych Romea?) W kazdym razie klasyczni freudysci homoseksualistom nie darowali, dopatrujac sie przyczyn/podloza w specyficznych relacjach syn/matka w okresie dzieciecym. Okolo trzy lata temu pewien neurobiolog amerykanski, Simon LeVay opublikowal w <> artykul, ktory wzbudzil olbrzymia kontrowersje i na wszelki wypadek zostal szybko zapomniany przez media. LeVay, sam homoseksualista, stwierdzil, ze <> maja w mozgu mniejszy <> (podwzgorze, malutki region w samym srodku mozgu), niz przebadani heteroseksualisci, i ze jest to statystycznie znaczace. A wiec, choc jeszcze nie zaczepilismy sie o genetyke, widzimy uwarunkowania morfologiczne, ktore sugeruja jakies podstawy genetyczne. Jest to niejako podobne do klapciastych uszu, czy zielonych teczowek. Czyli bogobojna Ameryka, ktora w kilkunastu stanach ma paragraf za "sodomie", gwalci prawem karnym prawo naturalne, bo czlowiek nie odpowiada za swoj kolor oczu. Przesladowac lysych i rudych to w porzadku? LeVay sie zawzial i napisal ksiazke, <>, ktora niedawno ukazala sie we Francji, znana tez jest w Polsce pod tytulem "Plec mozgu" i bardzo nie podoba sie Paniom-naukowcom. W 1993, podczas zawzietej dyskusji nad przyjmowaniem homoseksualistow do armii, <> opublikowalo dane ekipy Deana Hamera z National Health Institute, z ktorych wynika, ze -- przynajmniej wsrod pewnego procentu przebadanych mezczyzn -- szansa, iz za homoseksualizm odpowiedzialny jest jakis strukturalnie stabilny mechanizm genetyczny, siega 99%. No i sie zaczelo! Choc wlasciwie nic sie nie zaczelo. Czkawka wrocila, ot co. <