Andrzej Osęka

Graffiti po latach
Warszawa, 11.3.1995 Gazeta Stołeczna

W warszawskim metrze ściany stacji mają okładzinę, której nie ima się farba w sprayu ani żadna inna. Cokolwiek więc naświnią wandale - łatwo będzie zetrzeć.

Podobnie zabezpiecza się wiele nowych budowli w innych miastach na świecie. Tam zwłaszcza, gdzie nie stoi ochrona, bo nie ma czego pilnować; są mury, ławki, które nie kryją niczego cennego, a tylko mają służyć przechodniom. Moda na graffiti skończyła się, ale zawsze może się znaleźć młodzieniec, który zechce sobie pofolgować i w ciągu minuty, naciskając jednym palcem zawór pojemnika z farbą, zniszczy tygodnie pracy całego zespołu budowniczych.

Często chodzę przejściem podziemnym przy rogu Wawelskiej i alei Niepodległości. Ponure miejsce, jedno z wielu takich w Warszawie. Wygląda jak opuszczona jaskinia z malowidłami, ale nie ma w niej harmonii Altamiry czy Lascaux, barwnych fryzów, pełnych ruchu sylwetek sarny, bawołu; są kulfoniaste figury przerysowane z komiksów, litery o tym samym rodowodzie, zamaszyste bazgroły w poetyce chust rezerwistów, wrzasku kibiców wracających ze stadionu.

Czasem można tu odnaleźć niewielkie, zgrabne graficznie odbitki szablonem: ślad, że usiłowali się w ten nurt wpasować młodzi artyści, nie bardzo wiedząc, do czego się przyłączają - jak to się już w dziejach wiele razy zdarzało poetom i malarzom, oczarowanym rykiem prymitywu, kotłowaniem się tłumu. Delikatne, czasem dowcipne i liryczne grafiki giną w klozetowej mazaninie, bezładzie nawarstwiających się plam i krech, w bełkocie i wyzwiskach.

Tych graffiti już zresztą nie przybywa. Moda przyszła, podbechtała pewną liczbę nastolatków do obsikiwania murów sprayem i przeminęła. Pozostały pstre, porysowane, brudne ściany. Pomyśleć, że to kiedyś były kremowe płyty szlachetnego kamienia budowlanego - rzymskiego trawertynu.

Tak się bowiem złożyło, że gdy za Gierka rekonstruowano Zamek Królewski, budowano Trasę Łazienkowską i Wisłostradę, ktoś zdobył się na gest: dla wyłożenia

przejść podziemnych w Warszawie sprowadzony został z Włoch transport trawertynu - pięknego kamienia o nierównej, kapryśnie podziurkowanej przez naturę powierzchni (stąd nazwa: travertino - rzecz ażurowa).

To był oczywiście błąd - ozdabiać czymś takim mury nie strzeżone, nie na widoku. Zwłaszcza że tej powierzchni, raz opaskudzonej farbą olejną lub nitro, nic już nie zmyje; żeby ścianę oczyścić, trzeba zdjąć całą warstwę zewnętrzną.

Krytycy przychylni graffiti pisali, że młodzi twórcy nie są barbarzyńcami: nie niszczą tego, co piękne, lecz przeciwnie: ubarwiają bezduszną szarość murów, w pustkę miasta wnoszą indywidualny gest, odciskają piętno swej osobowości etc. Co warte było to teoretyzowanie - zobaczyć można dzisiaj w miejscach takich jak przejście wzdłuż Wawelskiej. Widać owe fascynujące osobowości, jak również resztki tego, co zamieniły one w chlew.

Złapano kiedyś paru nastolatków, którzy poważnie zniszczyli kilka posągów w Ogrodzie Saskim: poutrącali ręce, rozwalili kamieniem twarze. Tłumaczyli się, że Ogród Saski nie jest otoczony płotem, posągów nikt nie pilnował, więc skąd mogli wiedzieć, że są coś warte?

Pewnie idealizuję ludzi przeszłości, ale wydaje mi się, że - w zasadzie - oni nie mogli w ten sposób rozumować. Posąg w rynku, figura w kapliczce przydrożnej, krzyż na grobie - stały bezpiecznie, aż je zniszczył deszcz, przewrócił wiatr. Coś ich widać pilnowało. Jeśli zdarzały się akty wandalizmu - ich sprawcy przychodzili zazwyczaj z zewnątrz: to byli właśnie Wandalowie, najeźdźcy z obcego plemienia, którzy w ten sposób pokazywali (także i sobie), że są mocniejsi, za nic mają miejscowych bożków i obyczaje ludności osiadłej. Albo trzeba było rewolucji - żeby ucinać głowy panom, dziurawić portrety w salonie i rozwalać posągi na fasadzie kościoła. Dzisiaj zaś takich rzeczy dokonują miejscowi, bez powodu, ot, tak sobie. Czy można o nich powiedzieć, że należą do wspólnoty?

Malarstwo ścienne było zawsze tym gatunkiem sztuki, który wymagał szczególnej odpowiedzialności, a zarazem łączył się z długą, trudną pracą. Wybór miejsca następował według przemyślanego planu; malowidło miało stanowić część czyjejś siedziby czy też element programu teologicznego świątyni. Miało trwać, w zamyśle - przez wieki, artysta musiał więc stosować techniki specjalne jak al fresco. Tego rodzaju działanie artystyczne miało zawsze charakter głęboko pozytywny; łączyło sobą budowlę, jej mieszkańców i jakieś wartości nadrzędne.

Graffiti jest tego dokładnym zaprzeczeniem: bierze się z agresji wobec miejsca, na którym powstaje. Jego autora nikt nie zaprasza: wdziera się on zawsze na cudzą ścianę. Nie wiążą go żadne normy, może wypisać lub wyrysować, co chce, co potrafi. Jeśli nie potrafi nic, nie ma nic do powiedzenia, może - bez najmniejszego trudu - puścić strumień farby, w ułamku sekundy pomazać nią ścianę. Wtedy także będzie twórcą graffiti.

Mamy przed sobą sztukę (cokolwiek to słowo znaczy) ludzi obcych miejscom, w których żyją. Nie wiemy tylko, jak rzeczywista, jak głęboka i trwała jest ta obcość. Że istnieje - wystarczy popatrzeć na ściany, które mijamy.